środa, 18 marca 2015

HANNA SAMSON "ŻYCIE PO MĘŻCZYŹNIE"


 Muszę umyć zęby. Teraz. Już.

Taka pierwsza myśl. Bo niesmak po lekturze taki, że miotam się w popłochu, czy najpierw te zęby, czy lepiej kawy się napić, otrząsnąć, czy może okno otworzyć, oddychać, czy książkę wziąć inną, jakąś bezpieczną.

Może nie zęby, może od razu prysznic. Ale co ja gadam, miała być recenzja.

Nie umiem wyjść z tej książki, chociaż czuję się nią zdewastowana. Wszystko jest nie takie. Bohaterka jest bardzo dorosła, ale rozprawia językiem nastoletnim. I nie wiadomo, na Boga, nie wiadomo, o co tak naprawdę jej w tej narracji chodzi. Karnawalizacja w natarciu. Tytuł nieadekwatny. Wewnątrz świat do góry dnem i w poprzek. Wszystko porozrzucane, wybebeszone, postrzępione. Ani to dialog, ani monolog, ani polifonia. Jarmark przechodzonych wzruszeń. Odgrzane emocje, poprzestawiane wspomnienia, nie wiesz, czy śmiechem wybuchać czy może zatonąć w rozpaczy. Bohaterka sama nie wie. Niechlujnie o swoim życiu opowiada. I wydumane te historie, biografia wielkiego nieistnienia.

Ba! Tu wszystko jest niechlujne. Chyba z wściekłości. Bohaterka się wścieka na siebie, na życie, na matkę, na ojca, na mężów i nie mężów. Na siebie, że nie panuje nad życiem. Na matkę, że w schematy ją wtłoczyła nie do pokonania; że w rytuały wepchnęła bez odwrotu. Na ojca, że ośmielił się umrzeć. Na gwałt, który zastąpił jej inicjację seksualną, bo nie miała głosu, który by ją obronił, bo nie miała tożsamości, która by się przeciwstawiła przemocy. Na nie mężów, że nie zostali mężami. Na mężów, że sobie takich wybrała. Na dziecko, że go nie urodziła, choć doskonale wie, jakie by było i od dawna ma imię. Na pieniądze, że były, a teraz być nie chcą. Na mieszkanie w mieście, że generuje marazm. Na wiejską „rezydencję”, że rezydencji nie przypomina. Na psy… Nie, na psy się nie wścieka. Ale na wszystko inne owszem. Z Panem Bogiem włącznie. Jeszcze na sąsiada, że przyszedł, albo nie przyszedł. Na nowego mężczyznę, że się pojawia, ale nie do końca tak, jak może powinien. Na pioruny, że nie uderzają we właściwe miejsca. Na historie kryminalne, że się piszą do lustra, na tarasie, nie naprawdę. Wściekłość się spienia. Wulgarna jest. Ta wulgarność może by się obroniła w ramach wściekłości, ale jest tak mizerna, w trzech powtarzających się słowach zamknięta, że może wywołać grymas politowania. Najwyżej.

Pielgrzymka w głąb siebie, ta peregrynacja wielce nieudolna, nie przynosi żadnego efektu, który mógłby czytelnika zadowolić. Pogodzenie? Pies i na spacer, jakby się historia nie opowiedziała. Bo się nie opowiedziała. Wypluła się. Dalekosiężnie. Lepka ślina, zatruta wścieklizną, dosięga czytelnika i jest za późno. Dla wszystkich.

Czytelnik ugodzony strzałami paskudnych emocji, a z historii nic nie wynika. Kram został zwinięty, narracja zakończona, ale po odłożeniu książki wszystko się lepi. I ręce. I pamięć.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz