niedziela, 8 marca 2015

MAGDALENA ZYCH "SIEDEM SZKLANEK"






Mam taki zwyczaj, że książki grafomańskie, albo przeciwnie: literacko znakomite, ale upiornie nudne lub wkurzające, przekazuję ulubionej bibliotece. Z premedytacją: niech się inni męczą. Albo zachwycają. Może ktoś się wzruszy tym, co mnie przyprawia o mdłości.

„Siedem szklanek”, wydane cztery lata temu, do biblioteki nie poszło. Mam te literackie szklanki nieustannie w pobliżu. Lubię je widzieć i wiedzieć, że są. Że się co czas jakiś pojawia w literaturze rodzimej piękna awangarda, warta lektury, zamyślenia i postawienia obok książek ważnych. Warta powrotów.

Komu odmienność seksualna jest ohydna niech od książki Magdaleny Zych trzyma się daleko i niech moją recenzję ominie. Zwłaszcza w niedzielę,przed eucharystią. Nie czytaj człeku święty, żebyś się spowiadać nie musiał. To nie jest lektura dla żadnej z odmian poprawności i żadna wymuskana grzeczność atrakcji tu nie znajdzie. Odium cię opadnie, siedmiu Brzechwowych szklanek niczym poza wstrętem nie napełnisz.

O homoseksualizmie nie pisze się gładko. Przepraszam, nie o homoseksualizmie, a o pedalstwie. Z rozmów prywatnych, które miałam szczęście przeprowadzić ze znajomymi ODMIEŃCAMI (nie chcę nikogo urazić, kazano mi tak napisać) wynika, że żaden szanujący się homo nie myśli i nie mówi o sobie „gej”. Mówi „pedał”, ewentualnie „ciota”. Inne określenia też padły, ale zainteresowani dowiedzieć się o nich mogą z prozy Michała Witkowskiego. Nie do mnie oświecanie należy.

A zatem o pedalstwie nie pisze się gładko. To nie jest temat dla jędrnego, wypieszczonego języka. To jest temat, który musi wrzeszczeć, żeby się przebić, a wrzask potrzebuje często oprawy bulwarowej, rynsztokowej zgoła. Co wcale nie znaczy, że musi być szpetnie. Nie musi i nie jest. Magdalena Zych w swojej opowieści fenomenalnie wyważa język: jest i literacko i dosadnie. Podnoszę się do owacji. Pierwszej.

Historia. Dwóch facetów z różnych światów. Przychodzą z odmiennych zakładek rzeczywistości i dążą do ułożenia się w zakładce wspólnej. Taka scena ich dramatu, taki los przewrotny, albo taka natura wewnętrznych, nieprzewidywalnych imperatywów.
    Jest Kuba. Grzeczny i serdeczny. Chłopak zwyczajny, student nieprzeciętny. I do kluczowego spotkania ukierunkowany na niewiasty. Można rzec tak, jakby społeczeństwo rzekło: normalny chłop. Niestety, na drodze normalnego chłopa staje chłop nienormalny (to społeczeństwo, nie recenzentka) i to nienormalny konkursowo.
      Emil. Emil jest wszystkim, co Kubie było obce. Jest pedałem, jest transwestytą, jest artystą, jest kameleonem, co to w taką szatę się stroi, w jaką mu wygodnie. Jest taki z natury. Tutaj nie ma żadnej scenografii, nie ma kurtyny, choć bogatej widowni nie brakuje. Ale, Drodzy Czytelnicy, Emil nie gra. On jest. Role, jeśliw ten sposób określić jego wcielenia codzienne, pochodzą z jego trzewi, są przyrodzone. Nie wydumał ich sobie, nie obmyślał w długie, zimowe wieczory. To wszystko, co robi i jakim się prezentuje, jest w nim. Ciota i trans. Wie, kim jest, akceptuje to do ostatniej maskary w satynowej kosmetyczce i lubi. Lubi siebie i lubi swoje życie. Bo on sam i jego życie są jego własnością.
     Kuba nie wie o sobie nic. Jest dzieckiem zabłąkanym w sobie i w świecie. Żyje pod linijkę tak, jak chcą rodzice, jak życzy sobie społeczeństwo, jak wydaje się jemu, że być powinno. I wówczas, w tę poukładaną schludnie rzeczywistość wpada tornado z Emilem. Który to Emil w pierwszym momencie jawi się jako zjawiskowej urody dziewczyna, bo takie wcielenie akurat miał do pokazania. Kiedy wychodzi na jaw, że pod makijażem mieszka facet i to nie jakiś tam facet, co to sobie dla kaprysu kieckę wkłada, tylko rasowy pedał, dla Kuby jest za późno, bo karuzela przyspieszyła i wyskoczyć z niej nie sposób.
    Kuba wkleja się, niespodziewanie łatwo, do pełnego zwrotów, szalonego świata Emila. Emil wie o sobie wszystko, Kuba – jak zostało powiedziane - nic. Emilowi nader łatwo manipulować uczuciami tego, który cierpi na absolutny brak tożsamości. Można być dla Kuby przewodnikiem po meandrach innej erotyki, można być Pigmalionem, który znajdzie upodobanie w kształtowaniu wybitnie plastycznego tworzywa. Człowiek bez właściwości, jakim jest Kuba, to czyste płótno. Dla Emila – artysty to wielka pokusa, której z radością ulega.
    Epoka Emila to w życiu Kuby czas poszukiwania i odkrywania siebie. Czas odrzucania masek, pierwsze spojrzenie w twarz swojej tożsamości, także tożsamości seksualnej. Czy czegoś się dowie? Czy czegoś się nauczy? Ich związek jest jak tornado, przelatuje, zrównuje z ziemią, a kiedy tylko urośnie świeże, wraca i miażdży na powrót. Jesteśmy zmasakrowani. Wszyscy.  Z wyjątkiem Emila. Ten, który wie nie musi cierpieć.
     Co nas czeka w finale? Dużo. Niekoniecznie to, czego się spodziewamy.

Kobiety. Owszem, nie brakuje ich w książce. Mają imiona, mają swoje miejsce. Są konieczne, by opowieść była kompletna. Marta, Agnieszka… Inne, nie mniej ważne. Łączy je niefortunny wybór mężczyzn, którzy albo nie mogą, albo nie chcą z nimi być. Niedopasowane są. Wiedzą wiele o sobie, ale za mało o świecie mężczyzn, do którego chcą przyrosnąć. Podejmują destrukcyjne decyzje, błądzą w żywiole odepchniętej miłości. Trudno im zaakceptować fakt, że to jednoosobowe tango i że poszukiwania trzeba rozszerzyć albo ich zaprzestać. Są ofiarami własnej krótkowzroczności.

„Siedem szklanek” to ważna i dobra proza. Książka bez kokonu, bez kostiumów, bez wydętych ust. Trochę Topor, trochę Palahniuk w spódnicy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz