środa, 27 stycznia 2016

TOMASZ KOWALCZYK "SEKRET TWOICH OCZU"



    Dawno już wzięłam rozbrat z poezją. Dawno ją pożegnałam, gdy po dwóch tomach Pawła Wojciechowskiego, które bez echa minęły i w nikim poza mną chyba nie rezonowały, po tym przełomie gwałtownym uznałam, że nie ma czego szukać u poetów rówieśnych i w prozie się ukryłam, i w prozie ocalenia poczęłam szukać. Stanisław Barańczak na osłodę mi został. I mistrzowie przebrzmiali, do których nikt nie wraca, odtrąceni, wyszydzeni, zapomniani.

      Aż nagle w mrokach poetyckiej nocy gwiazda zajaśniała nowa, planeta tak gorejąca, że z niej galaktyka cała zdaje się wypromieniać. Nadzieją niepospolitej urody. Nadzieją dla rodzimej literatury, obumarłej i spłaszczonej w jednobrzmieniu.

     I kto to do drzwi mistrzów odrzuconych zapukał? Kto wziął sobie, co mieli najlepsze i przetoczył przez głuche dekady do ponowoczesności? Kto się nie uląkł krytyki, kto sobie za nic miał szyderców? Kto Kasprowicza, Leśmiana i Lechonia w niebach dalekich ucieszył, piękno polszczyzny na nowo odkrywając? Kto ze strofami Rilkego gawędził, aby im własnym głosem odpowiedzieć? Kto wreszcie prostotę wiersza wolnego precz cisnął i z klasycznymi formami jął się mierzyć?

     Kto?! Biada wam, rodzimi poeci, bo to młode pióro wszystkich was wespół i każdego z osobna na leksykalne oraz na formalne, a najbardziej na frazeologiczne łopatki rozkłada. Bardzo młode pióro. Zuchwałe tak, jak tylko młodość jest zuchwała. Niepokorne. Uskrzydlone dziecięcą odwagą. I obok niej powagą mędrca. Zuchwałość wytrąca język z kolein. Kpi z gramatyki. Gardzi jej prawami. Bierze sobie słowa i układa je w nowym ordynku. Mówi: „Ów drżenie” („Świt nad Burgundią”). I jak dziecko wylewa strumień słów w każdą zakładkę rzeczywistości. Zagląda w jej plisy, przetrząsa zakamarki. Nie boi się poszukiwań. Nie ma przestrzeni tabu. Rzeka słów wartko pędzi między życiem z miłością i spełnieniem, a śmiercią z rozczarowaniem i klęską. Rozbieganemu, krzykliwemu dziecku pomaga wewnętrzny starzec. To on nazywa rzeczy właściwym imieniem. To on osuwa się w odwieczną samotność artysty. To on opowiada o alienacji kochających. To on kreśli ramy świata, który z trudem daje się objąć. Młodzieniec podaje starcowi słowa, dla których znalazł nowe miejsca, starzec układa je w mandalę. Mandalę z symboli. Wibrującą, płomienną. Każda fraza coś odsłania. Przez symbolonośną kurtynę prześwieca prawda o kondycji człowieka pozbawionego złudzeń, czującego zanadto i zanadto zakorzenionego w świecie.
      
    Podmiot tych muślinowych strof jest uwikłany we własne doznania. Mości się w rzeczywistości. Żeby odkryć bezradność i żeby na nią przystać. Pogodzić się z nią. Zaprzestać szamotaniny.

„ Mam marne krótkie życie i dwie zmęczone dłonie,
Nikt nie wie nic i nicość ma wiedzę niezupełną”. („Biała zaduma”)


     Wędruje przez dookolność i prześwietla ją. Dostrzega szczegóły, syci się szczegółami.

„Opodal okienko drzewiny mchem mlaśnie,
Rozparta na piętrze żylasta skakanka”. („Prześcieradła”)


      Świat, którego złożoności nadaje imiona, odbija jego nastroje. Współgrają z nim biografie artystów, potwierdzają, że jeśli jest szalony, to każda nadwrażliwość jest szaleństwem. Chylą się ku niemu w każdym tętniącym życiem przejawie.

„Słonecznik – łzawą kulą, miota się i płacze, (…) „ („Vincent van Gogh”)

       Dookolność, choć już oswojona, nie przestaje przerażać. Wzmożonej wrażliwości doskwiera przemoc, zbyt często doświadczana od tych, którym się zaufało. I wówczas obok wiary pojawia się bunt rozpaczy. Anima lachrymans, tak czysto i boleśnie brzmiąca w poezji Jana Kasprowicza wraca w strofach ponowoczesnego poety. Bo i on wadzi się z Bogiem.

„Od przedwczoraj mroczność barłożąca śni się,
A dnie wstecz puszczałem… w marzeniach latawce…” („Ochrona”)



I on, jak egzystencjaliści, czuje, że w niebie jest pusto. Nikt nad człowiekiem nie czuwa. Nie ma komu się pokłonić. Nie ma nic poza cieniem anioła, który też być może jest tylko pobożnym życzeniem. 

„Raz, słyszałem, anioł me imię zapamiętał,
I odtąd go spostrzegam, gdy smutny wiatr kołysze.” („Czarny”)


      Co może ocalić, poza przystaniem na własną nadczułość? Miłość? Miłość jest krucha i być może daremna. Bohater wpływa w nią, chce zacumować, oddać jej swe insygnia, żeby tylko była, została, nie okazała się kolejnym złudzeniem.

„Wspinam się w mlecz gwiezdny, w hejnał nocy kruchej,
Na drabinie z duszy, nad ziemską kołyską,
Półsenny, niczyi…półstwórcą, półduchem…
Po księżyc dla ciebie, po gwiazdy… po wszystko…” („Czy się uda?”)


„ … I tylko twe oczy, twe oczy z ochotą
Oglądam, gdy mroki wietrzeją w bezdenność”. („Sekret twoich oczu”


   I choć także wybór serca zawodzi, choć zamiast miłości jest nieobecność i trzeba znów otulić się jedynym, co oswojone: samotnością:

„W miejscu, gdzie stałaś, powietrze przycichło (…)” („Motyli okrucieństwo”)

„Wytrwale czekam na twoje nieprzyjście…”(„Nie przyszła”)

      Nie można się poddać. Semantyczny ornament na to nie pozwoli. Jest jeszcze dorastanie do miłości. Cierpliwość jest. I czekanie wbrew.

„Ruszyłem, lecz przeciwnie do skrzydeł jej skakanki,
Może gdzieś w przyszłości tak samo spojrzy na mnie…
I w puch się kamień zmienia, a w mgłę piaskowe zamki…
Świat gubi czasem liście…I gasną w krąg latarnie…” („Zuzanna”)


   Bywa, że czekanie skropli się w nowe oblicze miłości. Bywa, że się zdarzy spełnienie. Z pewnością jednakże, że nawet ono nie wiedzie ku życiu.

„A ja z uśmiechem gładkim, bo uśmiech koi drogę
Tę już pokonaną i tę, co nas pożera,
Przytulę cię do piersi… bo cóż tu więcej mogę…
W świecie, w którym ciągle nas coraz więcej nie ma”. („Przewinienia”) 


   Poezja Tomasza Kowalczyka przynosi głęboką refleksję nad losem wędrowców, którzy po złote runo idą własną drogą. Nie wybierają ścieżek za cudzym światłem. Nie szukają potwierdzenia w cudzych oczach. Nie chcą się w nikim odbijać, nie pragną uzasadniać własnego istnienia czułym odruchem innego serca. Patrzą i widzą, rozumieją, czują. Pomimo. Z rzadka „dla”.

*********************

Za możliwość lektury dziękuję Autorowi

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz