sobota, 31 stycznia 2015

ALICE SEBOLD "NOSTALGIA ANIOŁA"







Moje noce z „Nostalgią anioła”. Ile ich? Ile nocy przepłakanych, żeby się nie rozstać? Ile zrozpaczonych, żeby się nie zatrzymać? Ile zaplątanych w losy bohaterów? Czy na pewno w ich losy? Jeśli się wszystko przenika, jeśli rzeczywistość powieści jest tak mięsista, namacalna, intensywna, że już nie czytasz, nie przemierzasz słów, ale stajesz się słowami i obrazami, które kreślą i postaciami, o których mówią. Ile razy przepadałam w tej książce, dla której trzeba by stworzyć nową nagrodę, bo Nobel jest poniżej?

Jeśli są dzieła sztuki, które wypiętrzają się wysoko ponad inne, „Nostalgia” wypiętrza się jeszcze wyżej. Gdyby Bóg zstąpił między pióra i sięgnął po jedno z nich i postanowił ziemską i wniebną historię opowiedzieć, opowiedziałby tę historię. Tak by ją opowiedział.

Niemożliwość. Niepojętność. Nadrzędność. To, co określa warsztat Alice Sebold. Łza wymyka się po pierwszym słowie i spiętrza się w ocean, który nie wysycha do ostatniego słowa, i nie wysycha po nim.
Płaczesz, bo siedząc we własnym fotelu, na ławce w parku, na przystanku, w pociągu, odrywasz się od własnej tożsamości i wnikasz w… W kogo? W którego z bohaterów? Gdyby można wybrać jednego. Gdyby można było być TYLKO Suzie, na jej ziemi i w jej niebie. Gdyby można było być TYLKO jej matką, wypatroszoną i skamieniałą po stracie. Gdyby można było być TYLKO ojcem, który nie ustaje, nie chce się zatrzymać, który idzie, biegnie, pędzi ku prawdzie, ku pamięci, ku Dziecku, ku Dzieciom, ku miłości, ku wszystkiemu i ku niczemu we wszystkim. TYLKO siostrą Suzie, dorastającą na przekór za nie obie. TYLKO jej bratem. TYLKO niezłomną babcią Lynn. TYLKO chłopcem, którego Suzie zdążyła pokochać, ale nie zdążyła poznać. TYLKO muśniętą w locie Ruth. TYLKO tym, który odebrał ziemię, czas, przestrzeń, dorosłość.
Ale nie można być TYLKO. Jest się każdym z nich. Każdym z osobna i wszystkimi razem. Dlatego nie przestajesz płakać. Nie przestajesz rozpaczać. I nie przestajesz tęsknić. I kochać.
„Nostalgia” unosi i strąca. Uwzniośla i zasypuje w grobie. Dociera do głębi człowieczeństwa. Wydobywa je i żywe, pulsujące kładzie przed nami. Jak serce. Serce, które jest w nas i wokół nas. Serce świata i czasu. Serce mordercy, który jest ofiarą i dlatego nie możemy go do dna znienawidzić. Serce Suzie, która w swoim niebie tryumfuje przez miłość.

Nigdy nie przestanę dziękować za Arcydzieło, którym jest „Nostalgia anioła”

piątek, 30 stycznia 2015

EWA NOWACKA "MAŁGOSIA CONTRA MAŁGOSIA"




"Małgosia contra Małgosia" należy do książek, które zawsze czyta się z przyjemnością i z przyjemnością odkrywa nowe sensy, nowe rozpoznania, nowe odcienie zdarzeń.

Małgosia irytuje. Dziecięco naiwna. Kapryśna i egotyczna. Wychuchana nastolatka o błyskotliwej inteligencji i mizernej wiedzy. Megalomanka o wybujałych aspiracjach.

Małgosia zdumiewa. Hartem ducha i brakiem pokory, która naraża na niebezpieczeństwa, ale może także ocalić życie. Własne i cudze. Na pewno może ocalić biografię.

Małgosia zachwyca. Otwartością i trudnym dla nastoletniej dziewczynki krytycyzmem wobec własnych poczynań. Zdolnością weryfikacji odbicia w lustrze i odbicia w ludzkich oczach.

Rzucona przez czas do odległej epoki, umieszczona w niej bez ostrzeżenia, boleśnie zderza się z klimatem doby, o której posiada nader skąpą - i wypaczoną - wiedzę. Walczy ze sobą, walczy z obyczajowością epoki, walczy z tradycją. O godność. O prawo stanowienia o sobie. Walczy nie dla siebie, bo okazuje się, że potrafi wydostać się z objęć bezwzględnego "ja".

Koloryt siedemnastowiecznej Polski. Zapachy i smaki. Obyczaje i szlachecka codzienność. Pieniactwo i zahukanie. Kontrasty. Melodramaty panieńskie. I dramaty. Wszystko w najżywszych barwach, dotykalne, intensywne.

Małgosia się zmienia. Jej metamorfoza jest piękna, motyla. Małgosia rozkwita. Odkrywa siebie. Odsłania prawdę o sobie.

Powieść uniwersalna. Wybitna adekwatnością z każdym czasem. Zawsze modna. Zawsze potrzebna. Zawsze ważna.






czwartek, 29 stycznia 2015

HARLAN COBEN "SZEŚĆ LAT PÓŹNIEJ"







Jeśli recenzentowi przychodzi do głowy szukać w znakomitej powieści niedociągnięć, znajdzie je niechybnie, ale czy ich istnienie - rzekome lub rzeczywiste -  wpłynie na istotną wartość książki? Wątpliwe.

No dobrze. Bądźmy wredni. Bądźmy radykalni. Krytyczni i upierdliwi w tym krytycyzmie. Drążmy. Że się Harlan Coben bezczelnie z Czytelnikiem droczy, sprzedając mu znane schematy. Że się Coben multiplikuje, że autoplagiaty ohydne popełnia, żadnego szacunku dla Czytelnika nie mając.

Pytanie: kto tego nie robi? Vonnegut, Kundera, Nabokov. Irving i Schmitt. Brać gatunkowa: nasza pięknej pamięci Joanna Chmielewska, i Koontz, i Lehane i inni w najlepszych swych powieściach autoplagiatami trzaskają radośnie. Świadomie, nieświadomie, znaczenia nie ma to najmniejszego.
Autoplagiat jest najlepszym przyjacielem płodnego pisarza i ganić go za to sensu nie ma.

Czy "Sześć lat później" na zbrodniczych wobec Czytelnika zabiegach traci? Wątpliwe. To, co może drażnić w korelacji z innymi powieściami Autora, decyduje o znakomitej jakości książki potraktowanej jako osobne zdarzenie literackie.

Coben ścisnął w garści najważniejsze narzędzia swego warsztatu pisarskiego i stworzył rzecz niemal doskonałą. Od pierwszego do ostatniego słowa napięcie jest takie, że człowiek portki trzyma i wokół ukradkiem się rozgląda, czy drapieżnik jakiś za kanapą nie czyha. Człowiek między słowami przepada, uczestniczy w opowieści, u boku bohatera głównego stoi, w kieszeni jego kurtki siedzi, albo zgoła w jego skórze.
Człowiek bohaterów wszystkich dogłębnie czuje, bo są narysowani z kośćmi, z mięsem, z bogatym, pulsującym wnętrzem, z mentalnością i uczynkami. Żadne tam bohomazy papierowe. Ludzie najżywsi, których dotykasz i z którymi piękne rzeczy albo okrucieństwa popełniasz, wciąż przy jednym tylko, głównym, stojąc.

Zakładki zjedzone, noc nieprzespana, historia przeżyta. Z trudem człowiek do rzeczywistości własnej wraca. I nagle wściekły jest. Nie że się historia skończyła, ale JAK się skończyła.

Zakończenie się Cobenowi nie udało. Gatunki się pokłóciły. Harlequinem zapachniało wstrętnie. Dreszcz nagły włosy na karku podniósł.

Zakończenie realnym jest minusem. Niewybaczalnym absolutnie. Ale nawet ono nie pozbawia książki znamion powieści wybitnej.

środa, 28 stycznia 2015

MARIA KOWNACKA "PLASTUSIOWY PAMIĘTNIK"








„Plastusiowy pamiętnik” wpisuje się idealnie w konwencję aksjologicznego elementarza dla dzieci. Nie tylko dla dzieci. Dorosłego, dojrzałego i wiekowego przeniesie w przeszłość – własną, rodziców lub dziadków. Przeniesie i przypomni zapomniane pejzaże, zapachy, problemy, radości, nieszczęścia. I wartości, zagubione w codziennej gonitwie.

Chociaż dzisiejsze Dzieci, pokolenie tabletu i komputera, nie ma pojęcia, czym był kałamarz, pióro i atrament, chociaż dla dzisiejszego Dziecka wiele detali budujących atmosferę „Pamiętnika” będzie absolutnie egzotyczne, po tę książeczkę warto sięgnąć w każdym czasie, w każdej epoce.

Opowieści Plastusia mają wartość uniwersalną. Uniwersalności tej nie zniweczą językowe anachronizmy i fabularne archaizmy. Bo nie starzeje się ani magia, ani przyjaźń, ani radość eksploracji świata. Nie starzeje się kult wiedzy ani szacunek dla spotykanych w codzienności ludzi.

Maria Kownacka swymi książkami podarowała Czytelnikom rzecz bezcenną: zatrzymała (lub cofnęła) czas i otworzyła serce. Dzieci ulepią sobie własnego Plastusia, a dorośli, dojrzali i wiekowi zamkną oczy i przeżyją raz jeszcze własne dzieciństwo. Pod powiekami rozwiążą się sznurówki, tarcze przypną się do fartuszków, na niektórych fartuszkach pyszniła się będzie odznaka „Wzorowy Uczeń”, z niespłukanej gąbki pyliła będzie kreda, ktoś komuś pożyczy ołówek, ktoś szarpnie za warkocz, ktoś obrazi się na śmierć (do kolejnej przerwy).

„Plastusiowy pamiętnik” smakuje jak waniliowe lody w upalny dzień. Lody kapią na niedzielną bluzkę, a chrupiący wafelek trzaska w zębach najmilszym dźwiękiem.

wtorek, 27 stycznia 2015

MICHAEL CUNNINGHAM "GODZINY"









Przejmująca opowieść o bezbrzeżnej samotności, nadwrażliwości, motylej ulotności, wewnętrznym niepokoju, nieukojeniu, niedopełnieniu, niedookreśleniu. Opowieść o nieumiejętności ułożenia się w plisach życia społecznego, nawet jeśli to życie jest wyborem, nie koniecznością. O ucieczce w inne życie i o ucieczce w śmierć.

Być na krawędzi. Być pomiędzy. Tracić. Siebie albo innych. Być szczęśliwym, ale owego szczęścia nigdy nie poczuć. Nie potrafić. Daremnie szukać. Głos ratio mówi: „jesteś szczęśliwa”. Milczenie emocji nie pozwala doznać szczęścia. Możliwe są mgnienia. Każde boli.

Niemożliwość. Walka o utrzymanie się na powierzchni. Walka woli. Poddanie się farmakologii. Wybór sztucznej równowagi, gdy naturalne rozdygotanie staje się nie do udźwignięcia. Wreszcie odwrót. Od wybranego życia w inną przestrzeń. W nadzieję.

Kobiety. Można być jedną, która umyka w śmierć. Można być drugą, która wybierze głębokie przeżywanie biografii literackich i w nich się zanurzy, oddalając się coraz bardziej od realnego życia, które i tak ją dopadnie. I tak o sobie przypomni. Najboleśniej. Śmiercią istoty, którą opuściła. Istoty, w której egzystencji odmówiła uczestnictwa. Śmiercią dla kobiety najbardziej dotkliwą. Śmiercią, która krzyczy: „za późno”.
I można być trzecią, która spaja świat literacki z realnym. Jest równie fikcyjna jak rzeczywista. Śni się rękom, które o niej opowiadają i śni się samej sobie. Tak głęboko przenika życie innych, że nie starcza już miejsca dla niej samej. Zdaje się odbiciem w lustrze, w oczach przechodniów, w myślach tych, którym jest bliska.
Ta trzecia spaja światy. Jest klamrą łączącą pierwszą i drugą.

Trzy kobiety. Trzy pęknięte biografie. Trzy cieniste godziny, które nie mają szansy rozświetlić się, zapachnieć szczęściem, pełnią, zachwytem, trwaniem.

Godziny rozpaczy. Godziny tęsknoty. Godziny samotności.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

ANNA JANKO "PASJA WEDŁUG ŚW. HANKI"








Nie lubię tej książki. Ba! Anny Janko za tę książkę nie lubię.

Rozkochała mnie w sobie Anna Janko "Dziewczyną z zapałkami". Po "Pasję według św. Hanki" sięgałam z drżeniem, z ekscytacją, zachłannie. Pewna, że mi ofiaruje nie mniej niż poprzednia powieść. A może więcej. Tymczasem...

Tymczasem to była moja pasja. W znaczeniu fundamentalnym. Męka moja to była, a każda strona powieści czyniła krzyż lektury cięższym. Uparłam się nie odpuścić. Udręką zapłaciłam za to postanowienie. Dobrnęłam posiniaczona i obolała intelektualnie i duchowo. Bałam się sięgnąć po inne książki, z Anną Janko nie związane. Bałam się, że mi podobnym żartem za zainteresowanie odpłacą.

Nie wiem, czym jest ta powieść. Pisana tak, jakby Autorka nie mogła się zdecydować czy w stronę poezji, czy prozy dąży. Proza poetycka, poezja uprozowiona, ni pies, ni czort. Piętrzą się metafory, plącze się leksykalny ornament, rwie się na kanwie tęczowa przędza. I nie wiadomo, jaki obraz mamy przed oczami. Jasno jest, czy wprost przeciwnie? Cierpi obłożnie zakochana dziewczyna, czy nie cierpi wcale?

Język, który - nieco w swym galopie okiełznany, - mógłby uczynić tę powieść wyjątkowo wartościową, staje się jej szubienicą. Ponosi Autorkę. Gmatwa, zasnuwa mgłą, dekoncentruje.

Jestem wściekła na wspomnienie tej książki. Gdyby nie fakt, że nie była moją własnością, wyleciałaby z okna w grząskie, wiosenne błoto. Wściekłam się na język. Wściekłam się na chaos. Wściekłam się na bohaterkę. Taka roznamiętniona, taka na stos się kładąca, taka rozgorzała, a dziwnie bez barw, a płaska, a bez właściwości.

Za każdą z metafor, za każde z porównań należy się laurka. Za historię, opowiedzianą tymi lingwistycznymi mozaikami i witrażami, należy się chłosta.

niedziela, 25 stycznia 2015

JOE PETERS "PŁACZ NIEMYMI ŁZAMI"





Mam nie lada problem z tą książką. Wysoko oceniana w rankingach czytelniczych, rozbudziła moją literacką ciekawość i zostawiła pośród znaków zapytania.

Nie oczekiwałam arcydzieła. Wszak nie jest to utwór spłodzony przez pisarza. To kronika dramatycznych wypadków opowiedziana przez ich uczestnika, nie aspirującego do bycia literatem. Jednak można by się spodziewać, że napisana przez człowieka odartego z dzieciństwa, człowieka zdeptanego i zmasakrowanego w każdym wymiarze człowieczeństwa, człowieka upodlonego i poniżonego, zdradzonego i odrzuconego na śmietnik biografii, będzie tętniła od emocji, uczuć, przeżyć. Nie tętni. Dlaczego?

Dlaczego? Czy ból dotknął już granicy, za którą doznane krzywdy ogląda się bez emocji? Czy ból wypatroszył z uczuć? Czy trzeba odrzucić zdolność przeżywania, aby w ogóle móc spojrzeć wstecz, na ekranie pamięci odtworzyć akt po akcie, scena po scenie to, co się przytrafiło?

Nie znajduję tu przeżyć. Znajduję kadry. Chłodny, szczegółowy, dokładny i dogłębny opis zdarzeń. Ich wyświetlenie na kliszy słów. Opowieść ofiary. Opowieść dziecka, któremu nie dano być dzieckiem. Opowieść syna, którego życie zatruła ta, która mu je dała. Opowieść więźnia. Opowieść zbrukanego ciała, rozprutego serca i zszarganej duszy.

I to wszystko bez emocji. Fakty. Brutalne. Nieocenzurowane. Piętnujące. Piętnują czytelnika. Piętnują najbliższe otoczenie bohatera. Piętnują społeczeństwo. I samego bohatera. A potem Boga.

Ta książka to próba. Próba człowieczeństwa dla tych, którzy po nią sięgną. Odtworzysz film życia ze słów i nic nie poczujesz, kim jesteś? A jeśli dopowiesz sobie wszystkie emocje, zamknięte między słowami, czy zdołasz się z nich podźwignąć? I co to nam, czytającym, o nas samych mówi?

Ta książka jest potrzebna. Jest ważna. Jak każde świadectwo zła. Jak każde świadectwo nieszczęścia. Jeśli to tylko zło, istnieje szansa na inne życie, bo zło jest odwracalne. Jeśli nieszczęście, możliwa jest tylko droga w dół. Nieszczęście się zdarza i zamyka drzwi. Nie można go odwołać, cofnąć, wymazać.

Co dalej?

sobota, 24 stycznia 2015

JĘDRZEJ POLAK "ŻYCIE JEST GEJEM"








Może to niedorzeczne pisać recenzję książki przed końcem lektury. A jednak. Podejęłam ryzyko, może z korzyścią dla Jędrzeja Polaka i jego somnambulicznej opowieści. Dotarcie do przystani ostatniego słowa nie zmieniło percepcji.

Ta historia jest jak sen, w którym się grzęźnie, jak w lepkim mule. Jak sen lunatyka, który wyczerpany niedospaniem zadręcza otoczenie.

Tę książkę się odrzuca, gdy chce się ją odczytać dosłownie. Sięga się po nią, by szukać między wierszami. A między wierszami jest wiele.

"Wiara jest wolną odpowiedzią człowieka na zaproszenie objawiającego się Boga". To jedno zdanie wystarcza, by uznać wartość książki.
Prawda, o której zapominają fanatycy, traktujący własne wyznanie jako jedynie słuszne i uzurpujący sobie prawo do narzucania go "ogniem i mieczem".

Wiara jest łaską. Łaską, którą człowiek w swej wolności może przyjąć lub zanegować. Człowiek może powiedzieć Bogu "tak". Może powiedzieć: "nie". Bogu, bo to on przychodzi z darem łaski, bo to z nim ma się odbyć dialog. Lub odmowa dialogu. Do Boga wezwany człowiek zwraca się twarzą lub odwraca odeń plecami.

Ten, kto myśli, że ma prawo i moc nawrócenia innego, grzeszy pychą. To prawo i moc należą się jedynie Bogu.

Polak maluje świat w duchu Orwella: wiary narzuconej, zniewolonej duszy, spętanego umysłu, świata-opresji, życia-więzienia. Narzucona wiara staje się własną karykaturą, zmienia rzeczywistość społeczną z jednej strony w koszmar pręgierza religijnej tyranii, z drugiej w bezkształtne cielsko anarchii, drapieżne i głodne.

To nie jest rzeczywistość boska. Nie jest to także rzeczywistość ludzka. To świat bestii i karłów. Wszechwidzących oczu Kurii i przerażonych oczu pełzających, podległych, zniewolonych ludzkich robaków.

Ktoś się jednak wyłamuje. Ktoś walczy. Ktoś się wyrywa. Czy się wyrwie?

piątek, 23 stycznia 2015

NATALIA ROGIŃSKA "MACIEJKA"







Sięgnęłam po tę książkę z zawodowej konieczności.

Język opowieści nie uwierał, akcja toczyła się gładko, dopóki Autorka nie pozwoliła swojej bohaterce beztrosko podjąć decyzji, od której cierpnie skóra. Otóż Karolina, w swym skrajnym egoizmie lekko i swobodnie, bez moralnych dylematów, z niepokalanym spokojem sumienia decyduje się na dokonanie aborcji. A cóż to takiego? To przecież tylko kilkutygodniowy zarodek. Nie wiadomo z kim poczęty. Szast prast, kiełkująca dziecina na śmietnik, i zakończmy historię nadzieją na pożegnanie narowistego żywota singielki w ramionach potencjalnego stałego partnera!

Ach, jak pięknie! Podarujmy "Maciejkę" dziewczętom wchodzącym w dorosły świat! Jeśli jesteś sama, kolekcjonuj erotyczne incydenty! I bez zmrużenia oka pozbywaj się niechcianych ciąż! Niech nihilizm zawładnie twoimi decyzjami!

Gdyby istniał jeszcze Indeks Ksiąg Zakazanych, byłaby to pierwsza "niewinna" opowiastka, którą bym na nim umieściła. Można spierać się o prawo kobiet do decydowania o własnym ciele, można przyjąć w tej kwestii mniej lub bardziej liberalne stanowisko, ale jawna apoteoza aborcji to przejaw immoralizmu, na który nie chcę się godzić.



czwartek, 22 stycznia 2015

HANNA KOWALEWSKA "TEGO LATA, W ZAWROCIU"




Ach, ta Matylda! Przygodę z nią zaczęłam przypadkiem od środka, od "Maski Arlekina". Jakże ona mnie wówczas drażniła. I przyciągała! Przyciągnęła do początku podróży przez losy własne i jej rodziny.

Hanna Kowalewska posiada niezwykły dar władania językiem. Język poddaje się jej w stopniu absolutnym. Jest jej wiernym sługą, podległym i wdzięcznym. Toteż każda opowieść Pisarki wabi i więzi, kusi i zniewala.

Matylda denerwuje. Matylda pociąga. Jest głęboko ambiwalentna. Jest skrajna. Ucieka od siebie, ucieka do siebie. Ucieka od rodzinnych opresji i coraz głębiej się w nie zanurza. Miota się w labiryntach rodzinnych historii i nie chce opuścić manowców, nawet jeśli jej stopy już dotykają wyjścia, a dłoń zaciska się na klamce.

Matylda chce i lęka się. Spogląda na siebie tylko po to, by się od siebie odwrócić. Jest pogubiona, zaplątana, choć wydaje jej się, że posiadła wszelką wiedzę.

Matylda emancypuje się. Mężczyzn traktuje instrumentalnie. Mają służyć jej ciału. Jeśli popieści męskiego ducha, to dla wzmocnienia poczucia wyższości. Zakocha się na przekór w tym, w którym nie powinna. Wyjdzie za mąż jeszcze bardziej na przekór, żeby sobie i pomnik postawić, i grób wykopać. Zawsze na krawędzi.

Wyemancypowana Matylda w istocie nie od mężczyzn się odgradza. Ucieka od kobiet, głównie od kobiet. Do jednej jest podobna za mało, do drugiej zanadto. Wszystkie te podobieństwa i niepodobieństwa kiereszują jej spokój i nie pozwalają dostrzec prawdy. Kobiety, od których ucieka i którym się sprzeciwia są jej do życia niezbędne. Zwłaszcza ta, która przywiodła ją do Zawrocia. Zwłaszcza ta, której nie rozumie.

W Matyldzie jest niepokój, głód poznania i jakaś utajona wściekłość. Wściekłość, że to co ważne nie tak się dzieje, jakby oczekiwała. Że wokół są pytania, a odpowiedzi mglą się i umykają.

Z Matyldą warto się spotkać. Warto dać jej szansę. Przeczytać JĄ w opowieści o niej. Zamyślić się.

środa, 21 stycznia 2015


ANNE GOSCINNY "TATO"






Książki o śmierci w swej istocie najgłębiej dotykają życia.

Anne. Jej list do Ojca. Jej powieść o Ojcu. Ojciec, jej i jej bohaterki. Ten, który umiera. Ten, którego śmierć wykorzenia ją z dzieciństwa. Ojciec, którego nie chce żegnać. Którego szuka. W sobie i w napotkanych mężczyznach.

Anne. Jej łagodny język. Łagodność, która wwierca się w świadomość czytelnika i rani. Czytelnik widzi. Widzi Anne, jej Ojca i jej stratę. Rozpacz widzi. A potem otwierają się oczy na rzeczywistość własną, osobną, tę spoza książki.

Opowieści Anne pozwalają ustawić priorytety. Przywracają zapodzianą w codzienności hierarchię wartości. Mówią: Przemilcz, zamiast pyskować. Przytul zamiast odpychać. Wysłuchaj, zamiast lekceważyć. I kochaj.

Anne uderza obuchem swej łagodności. Jej łagodność jest wewnętrznie sprzeczna, oksymoroniczna. Jest brutalna. Wbija się w serce prostą i niezaprzeczalną, uniwersalną i aksjomatyczną prawdą: Jutra może nie być.
Jutra może nie być. Ten, którego śmierć zabiera, ma skrzydła i ziemskie sprawy go nie dotyczą. Dotyczą tego, który zostaje. Dlatego książki o śmierci są w istocie historiami życia: życia poza linią, życia BEZ.

Jakie jest życie osieroconej Anne i jej bohaterki Sophie?
Jakie jest nasze życie, gdy odchodzą ci, którzy mieli być z nami na ziemskie "zawsze"?

wtorek, 20 stycznia 2015

CORMAC MCCARTHY "DROGA"









Krajobraz po końcu świata. Śmierć i nadzieja zmartwychwstania. Miłość, która dźwiga. Nadzieja, która nie zamyka oczu. A ponad nimi i obok nich huragany brudnych słów, skarlałych gestów, przemocy i nienawiści. Miłość i nadzieja powalane kurzem, przysypane popiołem, a nie tracące mocy. Taki jest świat "Drogi". Taki bywa też najwnętrzniejszy pejzaż ludzkiej duszy.


poniedziałek, 19 stycznia 2015

GRAŻYNA PLEBANEK "DZIEWCZYNY Z PORTOFINO"








Kiedy czytasz okładkową zapowiedź, myślisz sobie: ot, obyczajowe ciastko z dziurką, dla relaksu, do poczytania z braku lepszej propozycji. A wewnątrz niespodzianka. A wewnątrz uczta.

Chyba żadna rodzima pisarka nie potrafi tak szczerze, tak doszczętnie odkłamywać codzienności. Grażyna Plebanek jest tu wyjątkiem. Jest zresztą wyjątkiem w innych przestrzeniach literackich. Podnosi trudne, niewygodne tematy, jak oszczepem rzuca między oczy obrazy rzeczywistości, w których ani klisz nie znajdziesz, ani masek, ani cukru pudru. Zamiast tego jest naga, brutalna albo piękna prawda ludzkiego losu. Popękane ściany, łatane, cuchnące podziemia i eleganckie pokoje. Jest wszystko, co wypełnia filiżankę życia. I fusy i aromatyczna kawa.

Nikt, jak Grażyna Plebanek nie potrafi w ponowoczesnej epoce błądzenia w żywiole prawdy, pisać o kobietach i o ich relacjach. Nikt z taką autentycznością i bez cukierkowego uśmiechu nie staje w obronie kobiecej przyjaźni i solidarności. Nikt tak w nią nie wierzy. Pisarka-feministka nie umieszcza swej sympatii dla kobiet w klatce dla wściekłych tygrysic. Nie patrzy na mężczyzn z góry. Nie mówi: „Zobacz, mam macicę, a moja macica to najważniejsze naczynie. Bez mojej macicy nie byłoby ciebie ani twoich zepsutych koleżków”. W szczelinach relacji międzypłciowej, które wykazują tendencje wzrostowe, szuka zwężeń, w których można położyć spoiwo. Szuka dialogu, bo wierzy w jego możliwość. Tak głęboko jak jest pewna pełni więzi między kobietami.

Cztery przyjaciółki z blokowiska. Cztery kalekie biografie. Tu ojciec opozycjonista wierny Sprawie, ale nie żonie. Tu ojciec lekarz, puch i koronki, ale bez matki całującej na dobranoc. Tu alkohol roztrzaskujący rodzinę. Tu przemoc i uległość wobec przemocy w imię fałszywie pojętej przysięgi. Na dobre i na chore, aż moja głowa spadnie pod twe nogi, aż będziesz mógł ją obnosić jak siostrę głowy Jana Chrzciciela. Salome była szczęśliwa, ty też będziesz, mężu. Bo ci ślubowałam.

Jedni mieszkają między nogami obcych kobiet, drudzy w butelce, trzeci w pracy, ostatni pod łóżkiem zmieniają się w kłąb krwi i szmat. W takim świecie dorastają dziewczyny. Agnieszka od lekarza, Beata od niewiernego, Mania od pijaków i Hania od kata. Jaką mają szansę uwierzyć, że ich dorosłość będzie inna, że wybiorą lepiej, mądrzej, że rozpoznają prawdę i że się sobie nawzajem nie zgubią?

 Gubią się. Są tajemnice. Są kłamstwa. Są pożegnania. Są niechciane ciąże, ciąże przerwane i ciąże donoszone. Są najtrudniejsze wybory. Grażyna Plebanek nie mówi „tak” aborcji. Mówi „tak” wolności, która jest wyborem. O moralności lub jej braku nie mówi, bo nie poddaje tych decyzji ocenie. Zresztą żadna z jej bohaterek nie pozbywa się kiełkującego dziecka jak niechcianego włoska nad górną wargą. Pomiędzy zdaniami snują się dymy, czujemy ich zapach, zapach cierpienia.

Przyjaciółki z Portofino są żywe, czujące, obecne nie na kartach książki, ale gdzieś blisko, za ścianą albo w fotelu obok. Są trójwymiarowe, mają sprecyzowane osobowości i wyraźnie zarysowane profile charakterologiczne. Opowieść o nich jest historią wielu z nas. Stają się dla nas ważne jak koleżanki z dzieciństwa, jak dawno niewidziane, a wciąż bliskie towarzyszki szczenięcych lat.

Bohaterki powieści Grażyny Plebanek odnajdą to, co zgubione. Odnajdą to, co zostało wystawione na próbę. Odnajdą zamurowane drzwi do przyjaźni i skruszą je. Już ich nie zamkną. Bo głębia, która istnieje między nimi ma mocny fundament. Dziewczyńskiej jedności, porozumienia emocji, hormonów, czucia i świadomości, że pokrewieństwo to nie krew, ale więź.

Mądra książka. Napisana przez tę, która biegnie z wilczycami.

niedziela, 18 stycznia 2015

GRAŻYNA PLEBANEK "PRZYSTUPA"

dla Czekoladki







 O „Przystupie” zwykło się pisać jako o pikaresce, a jej tytułową bohaterkę postrzegać jako „łotrzycę”. Nie widzę w tej powieści ani „łotrzycy” ani przymrużenia oka, charakterystycznego dla opowieści szelmowskich. Tam, gdzie na oczach młodej osoby, jaką jest Przystupa rzeczywistość szarpie się jak znoszona koszula, odpruwają się rękawy i straszą nici oderwanych guzików, nie mruży się oko. Nie mruży się oko wobec przegranych lub nietrafionych miłości. Wobec nieszczęść spartaczonych biografii, wobec fatalnych koincydencji i szyderczych uśmieszków losu. Istnieją momenty, kiedy można by było wyprodukować uśmiech, już nawet gdzieś się błąka, ale to cień tylko i nie cień radości.

Przystupa to tułaczka. Nomada w podniszczonej sukienczynie. Warszawa, Sztokholm, nigdzie. Przystupa w tej podróży jest obserwatorem. Okulary lornetki w jej mózgu ustawiają się precyzyjnie i w milczeniu penetrują przestrzeń losów ludzi, u których zatrzymuje się, żeby na chleb godny zarobić, a tak naprawdę prześwietlić, żeby obnażyć, czasem żeby ocalić. Pomiędzy przystankami zdarza się zbrodnia, podejrzenie pada na Przystupę, Przystupa ucieka. Potrafi być niewidzialna. Jej przenikliwa cichość otwiera ludzi. Czasem otwiera ich serca. Czasem tylko pożądanie. Nigdy nie otwiera na dostrzeżenie prawdy, choć Przystupa tak wyraźnie ją widzi.

Przystupa z brzytwą swego przenikliwego oka. Goli brodę rzeczywistości. Z brody wypadają paprochy, skamieniałe ślady wspomnień, odtrącone uczucia, nieprzeżyte lub spóźnione emocje. Brzytwa zacina powierzchnię i wnika do ciemnej jamy cudzych biografii, przedziera się przez pozory, wydobywa niechciane prawdy. Wszystko krwawi. Bo wszystko jest fałszywe. Sielanki rodzinne zakłamują wewnętrzne piekło, wielkie Gwiazdy spadają z hukiem do rynsztoka skarlałej tożsamości, a miłość przylega do Przystupy, choć Przystupa wcale o nią nie prosi, ani na nią nie czeka.

Nagle wszyscy poczynają rozumieć, że ona, ona jest tą, która widzi i wie. Wiedźma, nie łotrzyca. I musi dojść do katastrofy, musi się przelać ten nadmiar wiedzy. Oczy bolą od zapatrzenia w nie swój czas i w nie swoje istnienia. Karzeł rzeczywistości poczyna dusić i domagać się zapłaty za obnażenie potworności.

Dokąd wiedzie ta droga? Co czeka na jej ostatnim zakręcie? Warto się przekonać.




 

sobota, 17 stycznia 2015

KATARZYNA GROCHOLA "TRZEPOT SKRZYDEŁ"








Przez te drzwi niełatwo jest przejść, choć za nimi rozgrywa się historia, jak tysiące innych, za innymi drzwiami. Tej historii towarzyszy intensywność. Intensywność, na którą potrafią się zdobyć wytrawni pisarze, ale pisarki - nieczęsto. Ta intensywność sprawia, że się rozpadamy, gdy rozpada się świat bohaterki. Doznajemy wszystkich ran. Doznajemy wstrząsów. Wypadamy przez nagle utworzone szczeliny rzeczywistości. Stajemy na krawędzi, żeby spaść. W rozpacz. I wzbić się nieśmiało w bladą twarz nadziei.

Myślimy, że nam by się nie przytrafiło takie zło. Zło, nie nieszczęście. Zło jest odwracalne, nieszczęścia odwrócić nie można. Nieszczęście się staje, zło się dzieje. Myślimy, że nam ani taka fatalna miłość, ani takie uzależnienie, ani taka naiwność zdarzyć się nie mogą. Przecież to skrajna naiwność zawierzyć katowi, że katem być przestanie. Przecież to skrajna uległość zostać, gdy topór zawisa nad głową. Nad głową tylko, bo ani serca, ani duszy już nie ma. Jest tylko krwawy ochłap.

Wściekamy się na bohaterkę. "Uciekaj!" krzyczymy. I razem z nią pijemy mętną wodę z kałuży jej dni, jej nocy, jej bezwolności.

Ta książka stygmatyzuje emocje. Sprawia, że uważniej poczynamy obserwować dookolną rzeczywistość. Żeby zdążyć. Żeby nie ominąć.

To najważniejsza książka Katarzyny Grocholi. Pisarstwo dojrzałe. Głębokie. Dzięki któremu możesz krwawić i możesz wzlecieć.

piątek, 16 stycznia 2015

GRAŻYNA PLEBANEK "CÓRKI ROZBÓJNICZKI"








Grażyna Plebanek nigdy mnie nie zawiodła. Nawet wówczas, gdy na początku swej pisarskiej drogi popełniła klasyczne czytadło, jakim było "Pudełko ze szpilkami".

Tym razem gotowa jestem postawić jej pomnik. I bić dziękczynne pokłony. Choćby za odarcie feminizmu z wszechobecnej drapieżności i tendencji do kastrowania męskiego "wroga". Za feminizm mądry, który pielęgnując kobiecość i wskazując potrzeby, ambicje i aspiracje kobiet, zostawia mężczyźnie szerokie pole do zaznaczenia swej aktywności.

"Córki Rozbójniczki" to książka uniwersalna. Dla poszukujących, głodnych życia, świadomych, walecznych kobiet. I dla mężczyzn, mających odwagę je wspierać.

Eseje głęboko przemyślane. Bez przypadkowych zdań. Nieprzegadane, wyważone, mądre. Nasycone. Intensywne. Jak lektury, od których wychodzi refleksja, jak kobiety, wokół których koncentrują się rozważania.

Córka Rozbójniczki jest niezłomna. Jest dzielna. Spłonie, a nie zaprzeczy wewnętrznej prawdzie, nie sprzeniewierzy się sobie. Walczy. Wędruje. Ku sobie i ku drugiemu. Jest zachłanna. Nie ustaje w drodze. Zdobywa. Zmysłami. Ciałem. Intelektem. Rzuca się na życie i pożera je.

Kobiecie Rozbójniczce wszystko "wypada". Poza działaniem przeciwko sobie. Poza przyzwoleniem na zniewolenie.

Rozbójniczka-matka jest wolna. Nie traci swej osobnej tożsamości. Nie przestaje istnieć jako odrębna jakość. Stać ją na równowagę pomiędzy miłością i oddaniem dziecku a miłością i oddaniem sobie.

Rozbójniczka-matka nie zapomina o sobie. Pielęgnuje swój intelekt, swoją duchowość, swoją zmysłowość i swoją pasję. Z taką matką dziecko skazane jest na sukces. Matka waleczna, piękna, pyszna wspaniale motywuje dziecko.

W eksploracjach Grażyny Plebanek znalazły się także idee, z którymi się nie zgadzam. Z którymi całą sobą polemizuję. To dodatkowa wartość tej książki: inspiruje do własnych refleksji nad wizerunkiem kobiety współczesnej i kobiet epok minionych.

Czy jestem córką Rozbójniczki? Czy Ty nią jesteś?