Źródło: http://nowespojrzenie.com/ks-jan-kaczkowski/
WYLOGOWANIE KSIĘDZA JANA
(dyptyk)
-in honorem Jana Kaczkowskiego -
I.
I wtedy przepowiadane,
choć nie czekane, nie upragnione.
Znienacka zawsze, a w samą porę.
Z ciała w błogosławieństwo.
Z łaski wiary w łaskę zbawienia.
W ramiona z krzyża.
W ramiona z miłości.
W światło niegasnące.
Bez laski, bez okularów.
Z "miłosierdziem" w szepcie.
Rajskie księgozbiory,
w których nie zmęczysz oka.
Ksiądz Tischner w dialog wiedzie.
Z góralskim zawołaniem,
z czułością dobrego mędrca.
Winnice! Wszystkie twoje!
Do upojeń bezgrzesznych.
Polędwicy nie ubędzie,
gdy ugościsz głodnego
erystycznej biesiady.
Śmiech twój słyszę.
Serdeczny okład na niepokój.
Pogromcę strachu.
Milczenie, zanim powiesz,
że wiara służy prawdzie.
I ziemia taka bliska,
bo miłość idzie dalej.
Niesie się z tobą, Janie.
Przez ciebie wraca w tych,
co zostali. Którzy jutro przyjdą.
Stań w bramie. Czekaj.
Z niebieskim gruntem pod nogami
Na petardzie pełnej siły.
W wiecznym splendorze, który
dany tylko arystokratom ducha.
II.
Ułóż mi mandalę z modlitw.
O zmartwychwstaniu opowiedz.
Twoim, przecież tu jesteś.
Czuję ramiona obejmujące
motyle dobra we mnie.
Sumienie - jak talizman -
na dłoni kładę. Popatrz,
czy czyste. Powiedz, czy do
świętości daleka jeszcze droga.
Czy bez ciebie dotrwam, Janie?
Kochać do krwi. Do krwi przebaczać.
Rozumieć. Słuchać. Milczeć,
gdy słowa nie zdążą albo okaleczą.
Zbawienia wyglądać między
cierniami. Serca nie zaniedbać.
W życiu być tak bliskim, jak
w godzinie odemkniętej bramy.
Nie uciekać. Trwać. Czuwać.
Wsączyć się w rany jak woda,
gdy staje się winem przejścia.
Mówisz do mnie. Z daleka
taki bliski. Tuż obok.
Bez mozaiki konfesjonału.
Z dłonią uśpioną w dłoni.
Z okiem promiennym w Bogu.
/Joanna Ellwart/
czwartek, 31 marca 2016
niedziela, 13 marca 2016
AGNIESZKA CHYLIŃSKA "ZEZIA I WSZYSTKIE PROBLEMY ŚWIATA"
Nie spodziewałam się, że Agnieszka Chylińska wróci jeszcze do Zezi. Wydaje się, że i ona sama także się tego nie spodziewała. Może spełniła jedynie prośbę Czytelników? Wskazuje na to obecne w książce znużenie. Znużenie Autorki. Niedookreślenie, niedopracowanie, brak uważności poświęconej bohaterom. Nic dziwnego, że lektura owocuje niedosytem. Otrzymujemy wersję roboczą, zamiast wycyzelowanego tekstu.
W życiu Zezi rozpoczyna się okres burzliwego dorastania. Nastoletnie napięcia, zamykanie jednych dróg, by otworzyć inne. Nowe wyzwania i zmaganie się ze światem dorosłych, który staje się zarazem coraz bliższy i coraz bardziej obcy. W domu i wokół domu spiętrzają się huraganowe chmury. Zaleczone rany, zabliźnione już i niemal zapomniane otwierają się na nowo i na nowo bolą.
Zezia kolejny raz doświadcza koleżeńskiej zdrady. Julkę straciła za sprawą fizycznego oddalenia po przeprowadzce do Malinówki. Andżelikę traci w sposób trudny do zrozumienia i do zaakceptowania dla jedenastolatki. Andżelika opuszcza ją bez słowa wyjaśnienia. Oddala się i przepada u boku innej dziewczynki. Podąża obcą drogą, dopasowuje się do nowych wzorców. W jej świecie nie ma miejsca dla skromnej Zezi. Agnieszka Chylińska nie zostawia jednak Zezi, a właściwie chwilowo Zuzi, w pustce osamotnienia. W szkole pojawia się para nowych uczniów. W dziewczynce znajdzie Zuzia bratnią duszę, chłopiec obudzi nastoletnie serce do skrytych zachwytów. Będzie też czas na rozbudzenie pasji sportowej dziewczynki. Życie nagle przyspieszy, ale na kartach tej krótkiej powieści ten pośpiech będzie wyczuwalny jedynie w tle. Perypetie sportowe, szanse i rozczarowania. Pozorne szczęścia innych i rzeczywiste problemy własnej rodziny. Klęski na bieżni odkryją prawdziwe oblicze obiektu westchnień, a niezauważany dotąd kolega okaże się prawdziwym wsparciem. Serce Zuzi będzie musiało rozpoznać, kto jest fałszywy, kto autentyczny i oddany. O oddaniu opowiedzą jej rozmowy, niekrępujące miłe milczenie, a wreszcie prezent, o jakim marzy każda dziewczyna. Nie tylko nastoletnia.
Agnieszka Chylińska nie ucieka przed dotykaniem w powieści tematów trudnych, ale też fundamentalnych dla ludzkiego doświadczenia. Zuzia musi poradzić sobie ze śmiercią. Do tej pory nie spotkała jej twarzą w twarz, śmierć zdarzała się innym rodzinom, dom Zuzi omijała. I ledwie otrząśnie się ze straty, ujrzy kłębowisko obcości, narosłej między rodzicami. Usłyszana przypadkiem rozmowa, spotkanie mamy w towarzystwie kogoś, kto mamę wyraźnie odmienia, zapadanie się taty, jego oddalenie i rezygnacja popchną Zuzię do szukania pomocy na zewnątrz rodzinnego świata. Niestety, nie dowiemy się, kto lub co tak naprawdę zmienił wektor działań i uczuć rodziców. Czy ksiądz, któremu Zuzia powierzyła swe obawy? Czy Babcia? Czy jeszcze ktoś inny? Czytelnik stoi na progu rozpadającego się domu, a po chwili widzi ten dom jaśniejący odrodzoną miłością. I odnosi się wrażenie, że gdzieś przepadł brakujący rozdział, że coś ważnego powinno być nam dane. Droga do uzdrowienia relacji. Obserwacja rodzicielskiego powrotu do wzajemności i obecności. Tymczasem było fatalnie, sztorm przybierał na sile, mama prawie pakowała walizki, a nagle pstryk! i jesteśmy w rzęsiście oświetlonym pokoju, w którym rzeczy i ludzie stoją na właściwych miejscach i nikt nie ma co do tego wątpliwości.
Mimo potknięć, mimo niedopracowania, mimo autorskiego zaniedbania, nie jest to powieść ani zła, ani błaha. Trochę postrzępiona, trochę pourywana, ale z pewnością ważna. Z pewnością potrzebna.
Nie spodziewałam się, że Agnieszka Chylińska wróci jeszcze do Zezi. Wydaje się, że i ona sama także się tego nie spodziewała. Może spełniła jedynie prośbę Czytelników? Wskazuje na to obecne w książce znużenie. Znużenie Autorki. Niedookreślenie, niedopracowanie, brak uważności poświęconej bohaterom. Nic dziwnego, że lektura owocuje niedosytem. Otrzymujemy wersję roboczą, zamiast wycyzelowanego tekstu.
W życiu Zezi rozpoczyna się okres burzliwego dorastania. Nastoletnie napięcia, zamykanie jednych dróg, by otworzyć inne. Nowe wyzwania i zmaganie się ze światem dorosłych, który staje się zarazem coraz bliższy i coraz bardziej obcy. W domu i wokół domu spiętrzają się huraganowe chmury. Zaleczone rany, zabliźnione już i niemal zapomniane otwierają się na nowo i na nowo bolą.
Zezia kolejny raz doświadcza koleżeńskiej zdrady. Julkę straciła za sprawą fizycznego oddalenia po przeprowadzce do Malinówki. Andżelikę traci w sposób trudny do zrozumienia i do zaakceptowania dla jedenastolatki. Andżelika opuszcza ją bez słowa wyjaśnienia. Oddala się i przepada u boku innej dziewczynki. Podąża obcą drogą, dopasowuje się do nowych wzorców. W jej świecie nie ma miejsca dla skromnej Zezi. Agnieszka Chylińska nie zostawia jednak Zezi, a właściwie chwilowo Zuzi, w pustce osamotnienia. W szkole pojawia się para nowych uczniów. W dziewczynce znajdzie Zuzia bratnią duszę, chłopiec obudzi nastoletnie serce do skrytych zachwytów. Będzie też czas na rozbudzenie pasji sportowej dziewczynki. Życie nagle przyspieszy, ale na kartach tej krótkiej powieści ten pośpiech będzie wyczuwalny jedynie w tle. Perypetie sportowe, szanse i rozczarowania. Pozorne szczęścia innych i rzeczywiste problemy własnej rodziny. Klęski na bieżni odkryją prawdziwe oblicze obiektu westchnień, a niezauważany dotąd kolega okaże się prawdziwym wsparciem. Serce Zuzi będzie musiało rozpoznać, kto jest fałszywy, kto autentyczny i oddany. O oddaniu opowiedzą jej rozmowy, niekrępujące miłe milczenie, a wreszcie prezent, o jakim marzy każda dziewczyna. Nie tylko nastoletnia.
Agnieszka Chylińska nie ucieka przed dotykaniem w powieści tematów trudnych, ale też fundamentalnych dla ludzkiego doświadczenia. Zuzia musi poradzić sobie ze śmiercią. Do tej pory nie spotkała jej twarzą w twarz, śmierć zdarzała się innym rodzinom, dom Zuzi omijała. I ledwie otrząśnie się ze straty, ujrzy kłębowisko obcości, narosłej między rodzicami. Usłyszana przypadkiem rozmowa, spotkanie mamy w towarzystwie kogoś, kto mamę wyraźnie odmienia, zapadanie się taty, jego oddalenie i rezygnacja popchną Zuzię do szukania pomocy na zewnątrz rodzinnego świata. Niestety, nie dowiemy się, kto lub co tak naprawdę zmienił wektor działań i uczuć rodziców. Czy ksiądz, któremu Zuzia powierzyła swe obawy? Czy Babcia? Czy jeszcze ktoś inny? Czytelnik stoi na progu rozpadającego się domu, a po chwili widzi ten dom jaśniejący odrodzoną miłością. I odnosi się wrażenie, że gdzieś przepadł brakujący rozdział, że coś ważnego powinno być nam dane. Droga do uzdrowienia relacji. Obserwacja rodzicielskiego powrotu do wzajemności i obecności. Tymczasem było fatalnie, sztorm przybierał na sile, mama prawie pakowała walizki, a nagle pstryk! i jesteśmy w rzęsiście oświetlonym pokoju, w którym rzeczy i ludzie stoją na właściwych miejscach i nikt nie ma co do tego wątpliwości.
Mimo potknięć, mimo niedopracowania, mimo autorskiego zaniedbania, nie jest to powieść ani zła, ani błaha. Trochę postrzępiona, trochę pourywana, ale z pewnością ważna. Z pewnością potrzebna.
piątek, 11 marca 2016
HARLAN COBEN "NIEZNAJOMY"
Trudno pojąć, co się stało z piórem Harlana Cobena, ani tym bardziej z jego literacką wyobraźnią, kiedy tworzył "Nieznajomego". Trudno pojąć, jakie czynniki odpowiadają za powstanie powieści tak rażąco odbiegającej poziomem od rzeczy popełnionych wcześniej.Czytelnik, przyzwyczajony do mistrzowskiego kunsztu, rzuca się na gromko zapowiadaną nowalijkę jak wygłodniały rekin, a tu śpiączka. A tu marazm, żadnego kryminału, a tym bardziej thrillera niegodny. A tu ślimaki przez strony kolejne suną tak leniwie, że kroplówka z kawą nie przyniesie ocalenia.
Oto historia, z której nikt nie wychodzi cało. Zostawiamy za sobą armię poległych. W sensie dosłownym i metaforycznym, w wymiarze fizycznym lub duchowym. Każda strona broczy krwią, a jeśli nie krwią, to potem spływa, a jeśli nie potem, to wewnętrznym rozpadem. I nie ma pewności, czy w istocie jej głównym bohaterem jest paskudnie zaskoczony Adam Price. Można odnieść wrażenie, że niekoniecznie. Ci, którzy współuczestniczą w jego doświadczeniu, stając się ofiarami podobnych manipulacji tytułowego Nieznajomego, są nie mniej ważni, niż Adam. Adam tylko momentami zajmuje miejsce w pierwszym szeregu. Plany fabularne ulegają przemieszczeniu, i nic dziwnego, skoro każdy z bohaterów zmierza w ciemność.
Adam, postawiony oko w oko z demonem tajemnicy, którą skrywa przeszłość jego żony, przepada w pyle własnej dumy i fałszywie pojętego honoru. Ten honor zbuduje schody do koszmaru, z którego trudno będzie się wydostać. Jedno pytanie odsłoni kurtynę, za którą ukaże się obraz małżeństwa, którego wolałby nigdy nie zobaczyć. Rozsypią się ściany domu.
Podobnie dzieje się z innymi bohaterami, do których dotarł Nieznajomy. Gubi ich ambicja, egoizm, albo mylna percepcja miłości. Nieznajomy zderza się z misją budowania dobra na fundamentach zła. Niesienie katharsis poprzez odsłonięcie ludzkich błędów nie może się powieść. I nagle nikt nie jest tym, kim się wydawał. Ojcowie chronią własne rodziny, rujnując życie innych. Zdegradowany psychopatyczny policjant udowadnia, że nawet poświęcenie może zmienić człowieka w bestię. Przyjaciele okazują się bezwzględnymi mordercami, szukającymi usprawiedliwienia dla swych nieprawości. I nawet Adam, do tej pory stojący na straży prawa, ulega atmosferze obłędu i decyduje się na rozwiązanie, które radykalnie zmienia jego portret. Dzieci skarlałych moralnie ojców nadal będą spotykać się w sportowej drużynie. Być może nigdy nie dosięgnie ich prawda o tym, kto po meczu otacza ich ramieniem. A Nieznajomy? Złudzenie prawdy zawsze znajdzie drogę.
Jakimż potencjałem ta historia dysponowała! Bo przecież styl i język opowieści zostały w stanie nieskażonym. I idea uwikłania w zaciskającą się pętlę fatalnych niespodzianek zwielokrotniała literackie potencje. Ale to wszystko zawisło pod okapem melodramatycznych miazmatów! Ale się nie działo, a jeśli działo to przewidywalnie. W tempie telewizyjnego tasiemca. W zalewie niepotrzebnych słów. W powodzi psychologicznie płytkich opisów. W grzęzawisku nudy Cobenowi nieprzystojącej.
Oto historia, z której nikt nie wychodzi cało. Zostawiamy za sobą armię poległych. W sensie dosłownym i metaforycznym, w wymiarze fizycznym lub duchowym. Każda strona broczy krwią, a jeśli nie krwią, to potem spływa, a jeśli nie potem, to wewnętrznym rozpadem. I nie ma pewności, czy w istocie jej głównym bohaterem jest paskudnie zaskoczony Adam Price. Można odnieść wrażenie, że niekoniecznie. Ci, którzy współuczestniczą w jego doświadczeniu, stając się ofiarami podobnych manipulacji tytułowego Nieznajomego, są nie mniej ważni, niż Adam. Adam tylko momentami zajmuje miejsce w pierwszym szeregu. Plany fabularne ulegają przemieszczeniu, i nic dziwnego, skoro każdy z bohaterów zmierza w ciemność.
Adam, postawiony oko w oko z demonem tajemnicy, którą skrywa przeszłość jego żony, przepada w pyle własnej dumy i fałszywie pojętego honoru. Ten honor zbuduje schody do koszmaru, z którego trudno będzie się wydostać. Jedno pytanie odsłoni kurtynę, za którą ukaże się obraz małżeństwa, którego wolałby nigdy nie zobaczyć. Rozsypią się ściany domu.
Podobnie dzieje się z innymi bohaterami, do których dotarł Nieznajomy. Gubi ich ambicja, egoizm, albo mylna percepcja miłości. Nieznajomy zderza się z misją budowania dobra na fundamentach zła. Niesienie katharsis poprzez odsłonięcie ludzkich błędów nie może się powieść. I nagle nikt nie jest tym, kim się wydawał. Ojcowie chronią własne rodziny, rujnując życie innych. Zdegradowany psychopatyczny policjant udowadnia, że nawet poświęcenie może zmienić człowieka w bestię. Przyjaciele okazują się bezwzględnymi mordercami, szukającymi usprawiedliwienia dla swych nieprawości. I nawet Adam, do tej pory stojący na straży prawa, ulega atmosferze obłędu i decyduje się na rozwiązanie, które radykalnie zmienia jego portret. Dzieci skarlałych moralnie ojców nadal będą spotykać się w sportowej drużynie. Być może nigdy nie dosięgnie ich prawda o tym, kto po meczu otacza ich ramieniem. A Nieznajomy? Złudzenie prawdy zawsze znajdzie drogę.
Jakimż potencjałem ta historia dysponowała! Bo przecież styl i język opowieści zostały w stanie nieskażonym. I idea uwikłania w zaciskającą się pętlę fatalnych niespodzianek zwielokrotniała literackie potencje. Ale to wszystko zawisło pod okapem melodramatycznych miazmatów! Ale się nie działo, a jeśli działo to przewidywalnie. W tempie telewizyjnego tasiemca. W zalewie niepotrzebnych słów. W powodzi psychologicznie płytkich opisów. W grzęzawisku nudy Cobenowi nieprzystojącej.
wtorek, 1 marca 2016
JOANNA FABICKA "RUTKA"
Joanna Fabicka jest jedną z tych pisarek, których pióro nie zawodzi. Słowo jest im posłuszne, opowieść uległa słowu. Nie zabłądzisz pomiędzy obrazami, nie przepadniesz na manowcach. Dziecko rozpozna je intuicyjnie, dorosły na mocy doświadczenia i wiedzy, niekiedy także na mocy pamięci. Tak dzieje się w „Rutce”.
„Rutka” rozgrywa się w świecie dziecięcych przeżyć i dziecięcych wyobrażeń. Jej bohaterami są dzieci, ale czy one, lub czy tylko one są jej adresatem? Historia, która wyłania się z kart „Rutki” nie odczyta się młodemu człowiekowi poza oglądem czysto intuicyjnym. Bo to opowieść o partycypowaniu w czasie, którego żadne dziecko nie obejmie. Dziecko do rozpoznania głębi tej pięknej opowieści ma czucie; jeśli czucie nie wystarczy, pomoże „mędrca szkiełko i oko”, dostępne dorosłemu odbiorcy. Dlatego tę książkę powinno czytać się wielopokoleniowo.
Zosi, dziesięcioletniej mieszkance łódzkich Bałut, doskwiera letnia samotność. W wyludnionej wakacyjnie dzielnicy została niemal zupełnie sama. Mama przepakowuje walizki między kolejnymi służbowymi wyjazdami, ziemia paruje w upale, na opustoszałym podwórku usycha smutna wierzba. Zosia usycha pośród rozgrzanych ścian i bez jakiegokolwiek towarzystwa. Z dystansem przyjmuje przyjazd ciotki Róży, która ma się nią zaopiekować pod nieobecność mamy.
A potem ciotka się zjawia i historia rozwija skrzydła. Bo to przedziwna staruszka. Staruszka o zawadiackim wejrzeniu, nieokiełznanym temperamencie i osobowości, która przywodzi na myśl Pippi. Ciotka nie wyrosła z dzieciństwa, dlatego doskonale rozumie Zosine tęsknoty i potrzeby. Przywozi ze sobą ciepło i obecność. Przywozi niedorosłe pomysły i nadzwyczajne postępki. Miejsce brudnych skarpetek jest za oknem, a arbuzowych pestek można pozbyć się uszami. Czyż nie?
Zosia w obecności ciotki odzyskuje swobodę, ale nie pozbywa się poczucia osamotnienia. Tęskni za przyjaciółką, za wzajemnością. I wówczas pojawia się Rutka. Rudowłosa, zadziorna, tajemnicza. Z jaką czułością opowiada Joanna Fabicka o tej niezwykłej dziewczynce! Z jaką finezją ją rysuje! I jak plastycznie oddaje klimat czasu spędzonego z Rutką. Czasu wyłącznie zyskanego. Ujętego w klamrę gromkiego śmiechu, wzruszenia, lęku, łez. Jest w tym autentyczność. Szczerość jest. I jest historia. W zrujnowanym domu Rutki, na zapomnianej stacji, na odmienionych nagle ulicach dzieją się rzeczy ważne i nienazwane. Zosia w spotkaniach z Rutką dotyka historii, której nie zostanie przypisane żadne imię. Imiona dookreślą się w głowie dorosłego czytelnika. Spłyną między obrazami, w echu języka, w atmosferze paniki, wypełniającej ulice, w rdzawej barwie rzeki i pól, w cierpkim smaku owoców. Dziecku Joanna Fabicka nie musiała tego dawać. Dziecko, jeśli zechce, zapyta. Co to za język, w którym śpiewa Rutka i którym mówią jej rodzice, przywołani we wspomnieniu? Przed czym uciekają dziewczynki? Co to za Biały Pan czyha na dzieci? I dokąd wyjechała rodzina Rutki? Zosia rzadko pyta. Zosia przeżywa z Rutką jej czas, jakże inny, niż jej własny. W tym czasie wszystko jest możliwe. I rzeka się czerwieni, i lot jest możliwy, choć skrzydła nie rosną, i zmartwychwstanie bezgłowych kurczaków, a nawet przyjaźń z takim kurczakiem. Gdy rzeczywistość przestaje być przewidywalna, świat stwarza się w czerwonej czapeczce, wydzierganej dla nieistniejącej głowy. W tym niepojętym czasie ani razu nie pada słowo „wojna”, „Żyd”, „getto”. Ale nie musi paść, by historia wybrzmiała do ostatniej litery. Rutka pokazuje Zosi skarbiec wspomnień. Wykradła je, zamknęła w kufrze, jak Liesel „Złodziejka książek” – książki. Miłość i tęsknotę. Lęk. Czeka na rodziców i brata, a potem czekać przestaje. Dojrzewa do niepowrotu. Do prawdy. I do własnego ułożenia się w przypisanym jej momencie historii. Pokazuje Zosi, jak zacumować w najpiękniejszym wspomnieniu, w najczulszym akordzie własnej biografii.
Rutka przenika do świata Zosi, ale nie może tego zrobić dla jej mamy. Mama utknęła w teraźniejszości, a dzieci przeszłości są widzialne jedynie dla tych, którzy nie boją się pamiętać, dla których czas nie ma jednego wymiaru. Ciotka Róża widzi Rutkę bardzo wyraźnie. Ale ona, akurat ona musi ją widzieć. Kto po tę książkę sięgnie, łatwo odgadnie, dlaczego.
Joanna Fabicka bez moralizatorstwa i bez patosu, pomiędzy złączonymi dłońmi Zosi i Rutki, pomiędzy zdjęciem niekompletnej rodziny a skrzynią zatrzymującą pamięć, przypomina, że wszyscy jesteśmy dziećmi przeszłości i że bez jej zrozumienia, nie zbudujemy ani wartościowego „dzisiaj”, ani tym bardziej mądrego „jutra”.
Joanna Fabicka jest jedną z tych pisarek, których pióro nie zawodzi. Słowo jest im posłuszne, opowieść uległa słowu. Nie zabłądzisz pomiędzy obrazami, nie przepadniesz na manowcach. Dziecko rozpozna je intuicyjnie, dorosły na mocy doświadczenia i wiedzy, niekiedy także na mocy pamięci. Tak dzieje się w „Rutce”.
„Rutka” rozgrywa się w świecie dziecięcych przeżyć i dziecięcych wyobrażeń. Jej bohaterami są dzieci, ale czy one, lub czy tylko one są jej adresatem? Historia, która wyłania się z kart „Rutki” nie odczyta się młodemu człowiekowi poza oglądem czysto intuicyjnym. Bo to opowieść o partycypowaniu w czasie, którego żadne dziecko nie obejmie. Dziecko do rozpoznania głębi tej pięknej opowieści ma czucie; jeśli czucie nie wystarczy, pomoże „mędrca szkiełko i oko”, dostępne dorosłemu odbiorcy. Dlatego tę książkę powinno czytać się wielopokoleniowo.
Zosi, dziesięcioletniej mieszkance łódzkich Bałut, doskwiera letnia samotność. W wyludnionej wakacyjnie dzielnicy została niemal zupełnie sama. Mama przepakowuje walizki między kolejnymi służbowymi wyjazdami, ziemia paruje w upale, na opustoszałym podwórku usycha smutna wierzba. Zosia usycha pośród rozgrzanych ścian i bez jakiegokolwiek towarzystwa. Z dystansem przyjmuje przyjazd ciotki Róży, która ma się nią zaopiekować pod nieobecność mamy.
A potem ciotka się zjawia i historia rozwija skrzydła. Bo to przedziwna staruszka. Staruszka o zawadiackim wejrzeniu, nieokiełznanym temperamencie i osobowości, która przywodzi na myśl Pippi. Ciotka nie wyrosła z dzieciństwa, dlatego doskonale rozumie Zosine tęsknoty i potrzeby. Przywozi ze sobą ciepło i obecność. Przywozi niedorosłe pomysły i nadzwyczajne postępki. Miejsce brudnych skarpetek jest za oknem, a arbuzowych pestek można pozbyć się uszami. Czyż nie?
Zosia w obecności ciotki odzyskuje swobodę, ale nie pozbywa się poczucia osamotnienia. Tęskni za przyjaciółką, za wzajemnością. I wówczas pojawia się Rutka. Rudowłosa, zadziorna, tajemnicza. Z jaką czułością opowiada Joanna Fabicka o tej niezwykłej dziewczynce! Z jaką finezją ją rysuje! I jak plastycznie oddaje klimat czasu spędzonego z Rutką. Czasu wyłącznie zyskanego. Ujętego w klamrę gromkiego śmiechu, wzruszenia, lęku, łez. Jest w tym autentyczność. Szczerość jest. I jest historia. W zrujnowanym domu Rutki, na zapomnianej stacji, na odmienionych nagle ulicach dzieją się rzeczy ważne i nienazwane. Zosia w spotkaniach z Rutką dotyka historii, której nie zostanie przypisane żadne imię. Imiona dookreślą się w głowie dorosłego czytelnika. Spłyną między obrazami, w echu języka, w atmosferze paniki, wypełniającej ulice, w rdzawej barwie rzeki i pól, w cierpkim smaku owoców. Dziecku Joanna Fabicka nie musiała tego dawać. Dziecko, jeśli zechce, zapyta. Co to za język, w którym śpiewa Rutka i którym mówią jej rodzice, przywołani we wspomnieniu? Przed czym uciekają dziewczynki? Co to za Biały Pan czyha na dzieci? I dokąd wyjechała rodzina Rutki? Zosia rzadko pyta. Zosia przeżywa z Rutką jej czas, jakże inny, niż jej własny. W tym czasie wszystko jest możliwe. I rzeka się czerwieni, i lot jest możliwy, choć skrzydła nie rosną, i zmartwychwstanie bezgłowych kurczaków, a nawet przyjaźń z takim kurczakiem. Gdy rzeczywistość przestaje być przewidywalna, świat stwarza się w czerwonej czapeczce, wydzierganej dla nieistniejącej głowy. W tym niepojętym czasie ani razu nie pada słowo „wojna”, „Żyd”, „getto”. Ale nie musi paść, by historia wybrzmiała do ostatniej litery. Rutka pokazuje Zosi skarbiec wspomnień. Wykradła je, zamknęła w kufrze, jak Liesel „Złodziejka książek” – książki. Miłość i tęsknotę. Lęk. Czeka na rodziców i brata, a potem czekać przestaje. Dojrzewa do niepowrotu. Do prawdy. I do własnego ułożenia się w przypisanym jej momencie historii. Pokazuje Zosi, jak zacumować w najpiękniejszym wspomnieniu, w najczulszym akordzie własnej biografii.
Rutka przenika do świata Zosi, ale nie może tego zrobić dla jej mamy. Mama utknęła w teraźniejszości, a dzieci przeszłości są widzialne jedynie dla tych, którzy nie boją się pamiętać, dla których czas nie ma jednego wymiaru. Ciotka Róża widzi Rutkę bardzo wyraźnie. Ale ona, akurat ona musi ją widzieć. Kto po tę książkę sięgnie, łatwo odgadnie, dlaczego.
Joanna Fabicka bez moralizatorstwa i bez patosu, pomiędzy złączonymi dłońmi Zosi i Rutki, pomiędzy zdjęciem niekompletnej rodziny a skrzynią zatrzymującą pamięć, przypomina, że wszyscy jesteśmy dziećmi przeszłości i że bez jej zrozumienia, nie zbudujemy ani wartościowego „dzisiaj”, ani tym bardziej mądrego „jutra”.
Subskrybuj:
Posty (Atom)