poniedziałek, 30 marca 2015

JODI PICOULT "GŁOS SERCA"

Proza Jodi Picoult stanowi przykład znakomitej literatury obyczajowej, pogłębionej o wnikliwe analizy psychologiczne oraz wyraziste, niezwykle celne obserwacje socjologiczne oraz antropologiczne. Pisarka z wielkim zaangażowaniem śledzi transformacje, zachodzące w obrębie mentalności amerykańskiej klasy średniej, eksploruje mechanizmy, którymi rządzą się relacje interpersonalne oraz wewnętrzna konstytucja uczuć. Bohaterowie jej powieści obdarzeni są klarownie zarysowaną osobowością oraz kompatybilnym z nią charakterem. Są czytelni, precyzyjnie skonstruowani i pozbawieni cech papierowej osoby dramatu. Historie, opowiadane przez nich lub o nich są spójne, rzetelne i wiarygodne. Dzięki temu można odnieść wrażenie, że czytamy o sobie lub o ludziach zza płotu. Emocjonalne zawirowania, stanowiące fundament prozy Picoult, są przecież identyczne pod każdą szerokością geograficzną.

W polifonicznym „Głosie serca” mamy szansę obserwować powieściowe wydarzenia z różnych perspektyw. Otwiera się przestrzeń wewnętrznych poszukiwań każdego z bohaterów. Diariusz biografii każdego z nich ma do opowiedzenia inną historię, nawet, jeśli konstytuujące ją wypadki, ich natura i miejsce dziania się przylegają do życia innego bohatera. To powieść drogi – przez świat do siebie i Drugiego, przez siebie w stronę świata. Nie każdy wychodzi z niej zwycięsko. Może nikt. Może i tryumfy są iluzją, którą chce się za wszelką cenę zatrzymać i zaufać jej. Picoult nie zostawia złudzeń: każdy potrzebuje skały, o którą mógłby się oprzeć. Jeśli nie znajdzie jej na zewnątrz, musi zbudować tę opokę w sobie. Zanim się rozsypie. Nie zawsze udaje się zdążyć.

Jane. Kłótnia małżeńska. Nic takiego. Wszystko. Torba, samochód, ucieczka. W towarzystwie wiernej córki Rebeki, która nie chce stawać po żadnej stronie w absurdalnym konflikcie (wszystkie małżeńskie tąpnięcia są absurdalne), ale zdaje się kierować mądrością, której matce zabrakło. Próbuje jej pilnować. I chronić. Nastoletnia Rebeka ma do tego wszelkie predyspozycje. Obdarzona bujnie rozwiniętą inteligencją emocjonalną, rozsądna i zrównoważona, dojrzalsza jest od obojga swoich rodziców. Niestety, pomóc im nie może. Co więcej, przed ich krótkowzrocznością, egoizmem i głupotą nie będzie w stanie obronić nawet siebie. Rodzice znajdą do siebie drogę po trupach miłości. I ludzi. I jak dzieci w piaskownicy, którym udało się odebrać rywalowi łopatkę, będą czuli się arcymistrzami życia. A ta, która jest w powieści najważniejsza, zostanie z przetrąconym sercem i z koniecznością wybaczenia głupiej matce. Jeśli tego nie zrobi, jej życie z rodzicami stanie się nie do zniesienia. Rebeka to wie. Rebeka zdaje się wiedzieć więcej i przenikać głębiej niż wszyscy dorośli razem wzięci.

Nie lubię Jane. Infantylnej, próżnej, roszczeniowej lalki. Nie lubię Olivera, jej męża, który mógłby nosić imię Humbak, bo poza humbakami nic go nie zajmuje, nic nie potrafi zaangażować na tyle, by podjął realną walkę i poświęcił to, co najcenniejsze: czas. Zawsze będzie w rozdarciu, zawsze pierwsza myśli gna ku humbakom. O zbiegłą Jane wojuje siłą inercji i męskiej dumy. Miłość? Została przy śpiewie humbaków.

Tymczasem Jane ucieka. Wiezie Rebekę przez wielkie przestrzenie Stanów do odległej farmy, na której pracuje jej brat Joley. Biedny Joley! Gdyby wiedział, że Jane to zagłada! Gdyby wiedział, że pojawienie się siostry w proch rozsypie spokój farmerskiego życia. Nie tylko jego życia. Jane z rykiem trąby powietrznej przetoczy się po życiu trzech mężczyzn. I zostawi za sobą zgliszcza. Joleya tylko zawstydzi, Sama (farmera) rozkocha i zostawi jak ochłap, Headleya (pomocnika) strąci w przepaść bez odwrotu. Headleyowi odbierze wszystko.

Oliver się miota, długo się miota, za długo. Ale zdąży dopełnić rozpoczęte przez Jane dzieło zniszczenia. Wróci w samą porę. Jane bawi się sercem Sama jak trofeum. Piękna, żywa zabawka. Sam czeka. Sam łudzi się, że Jane jego wybierze. Ale Jane nie wybiera nikogo poza sobą. Wygodne życie, tylko to się liczy. Nikogo nie dziwi, że kiedy Oliver porzuca humbaki i przyjeżdża po żonę, żona z miną obrażonej gwiazdy spalonego teatru wraca na łono małżeńskiej rutyny.

I Rebeka. Nastoletnim sercem pokochała dojrzalej, niż jej rodzice kiedykolwiek by zdołali. Z wzajemnością. Po to, żeby stracić. Najdosłowniej stracić. Bez odwołania. Za miłość czekała tylko jedna nagroda. Urwisko. Lot z urwiska. Nie jej, ale była tam, szybowała w bezpowrotność. I tylko dla Jane i Olivera, sprawców nieszczęścia, świat mógł wrócić do dawnego rytmu, wpasować się w utarte koleiny. Nie dla Rebeki. Rebeka sprzed podróży już nie istniała.

Pomyślcie: ocaleć z katastrofy lotniczej tylko po to, żeby własna matka zrujnowała ci życie. To dopiero ironia. I nadal jesteś dzieckiem tej głupiej kobiety. I nie przestaniesz nim być. W rozbłysku objawienia widzisz dwie prawdy: czasem lepiej zginąć niż ocaleć i strzeż się głupich ludzi, bo są niebezpieczni. Ostateczny morał jest nadzwyczaj okrutny: twoje przeżycie może być przepustką do „losu gorszego od śmierci” (ci, co czytali Vonneguta wiedzą, co to oznacza).

Rebeka jest więźniem nieprzemyślanych decyzji Jane. Jest jej niezawinioną ofiarą.

Nie słyszymy głosu Headleya. Jodi Picoult nie pozwala mu mówić. Może dlatego, że jego droga kończy się na kartach powieści. Nie wyjdzie poza nią. Nie może. Jego głos uwiązł w sercu i pamięci Rebeki. Tam jest bezpieczny.

Nie zawsze głos serca jest tym, którego warto słuchać. Niekiedy zwiastuje najlepszą przyszłość. Czasem zapowiada nieszczęście.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz