sobota, 14 lutego 2015

DEAN KOONTZ "MĄŻ"





 Nie potrafię pisać o prozie Deana Koontza. Jestem tak wielką entuzjastką jego stylu, że wymyka się wszelkim rozbudowanym werbalnie recenzjom. Jego książki pozostawiają we mnie silne wrażenia, pamięć ejdetyczna korzysta z tych wrażeń i na nich buduje opinię o jego pisarstwie.

Koontz to mistrz bon motów. Mistrz żywego, tętniącego podskórnym życiem języka. Języka dopracowanego w każdym znaku. Precyzyjnego jak lancet. Dookreślonego w najdrobniejszym detalu. Cyzeluje tak każdą warstwę swoich powieści. Z troską ojca, z pasją artysty, z autokrytycyzmem. Perfekcyjnie. Szanuje własną pracę, szanuje czytelnika. Nie wypuszcza w świat bubli, jak czyni to większość jego kolegów, tworzących w obrębie tego gatunku.

„Mąż” jest thrillerem, w którym zwroty akcji ściskają jak pięść siłacza. Trzymają w imadle słów i zdarzeń, nie pozwalają oderwać się od książki. A akcja nie toczy się wcale lawinowo, choć tego należałoby się spodziewać po pierwszym telefonie, który ma nieszczęście odebrać główny bohater. Nie ma lawiny, ale są wiraże. Wystarczające, żeby pozostawić czytelnika bez tchu. Zadziwić i zaskoczyć.

W przypadku thrillera pisanie o samej fabule więcej niż wyjawia informacja na winiecie książki to przestępstwo wobec tego, kto książki jeszcze w ręku nie miał. Dlatego poprzestaję na wrażeniach. Dlatego ostrzegam: nie bierz „Męża” do ręki jeśli masz przed sobą ważne zadanie, bo nie odłożysz książki, póki nie pojawi się magiczne „end”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz