piątek, 13 lutego 2015

MAGDALENA KORDEL, "SEZON NA CUDA"






Nie pojmę, choć głowiłam się nad tym niejednokrotnie, co przyciąga czytelników do książek Magdaleny Kordel. Nie uciekam od prozy obyczajowej, choć zdecydowanie częściej sięgam do tego gatunku z obowiązku niż z potrzeby, czy też w poszukiwaniu przyjemności. I skłaniam się ku postawieniu wyraźnej granicy między pospolitym czytadłem a książką dotykającą kwestii codzienności i dookolnego świata tak, że może zadowolić jedynie bardzo wymagającego czytelnika. Nie można literatury niszowej stawiać obok prozy „z taśmy”. A i wśród czytadeł znajdą się stworzone z talentem i z szacunkiem dla czytelnika i takie ot, piszę bo mam kaprys, a gawiedź niech się cieszy.

Książki Magdaleny Kordel jawią mi się właśnie jako strawa dla pospólstwa, dla odpustowej gawiedzi, którą zadowoli bylejakość w brokatowym papierku. Nie recenzowałam pierwszego tomu opowieści o sudeckiej sielance, bo w skrytości ducha liczyłam, że nastąpi jakiś przełom, zstąpi duch talentu, albo się wydawca opamięta. Nic takiego się nie wydarzyło. Niestety.

O czymże jest ta historia? Problem w tym, że o niczym. Pustka, studnia, czarna dziura pazernie pochłaniająca literackie możliwości. Od pierwszego do ostatniego słowa czytelnik siedzi zakleszczony w torebce z landrynkami. I pachnie, i szeleści, i słodko, i kolorowo. Lunapark, jarmark, bierz, co chcesz. Tylko tak duszno, tylko przed oczami barwne plamy, tylko zęby próchnieją od nadmiaru słodyczy, w żołądku coś uwiera, coś puchnie. Katastrofa nieunikniona.

Od Majki, głównej bohaterki, począwszy, wszystkie postaci pojawiające się na kartach powieści są jednowymiarowe i pozbawione właściwości. Miotają się bezładnie, spijają sobie z dzióbków nawet prawiąc nieudolne impertynencje i poza wiekiem, imieniem tudzież płcią nic ich nie wyróżnia i nie odróżnia. Wszyscy mówią tym samym, bezbarwnym i głęboko infantylnym językiem, nie mają żadnych poglądów, do niczego nie dążą. Działają i żyją z przypadku. Piórka na wietrze. Historie niewiarygodne, zdarzenia pozbawione cech autentyczności. Może i by się zdarzyło, ale nie tak, na pewno nie tak. Chyba, że życie istotnie, jak wieszczył Szekspir jest tylko „powieścią idioty, głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą”. Życie Majki, z jej tłumnymi Wigiliami dla samotnych takie właśnie jest. Skłębiona masa bitej śmietany z rodzynkami i lukrem. Krem sułtański, z zapałem serwowany w latach przedkapitalistycznych.

Dzięki Majce i jej perypetiom poznałam smak wiekuistej nudy. I zakwitł we mnie pomysł na dodatkowy, lukratywny biznes dla Autorki. Powinna ona prowadzić Kurs Pisania o Pupie Majki z Przyległościami. Kurs Pisania o Niczym.   


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz