sobota, 28 lutego 2015

AGNIESZKA CHYLIŃSKA "ZEZIA I GILER"






Pocztówki z codzienności. Taki wspaniały album ofiarowuje dzieciom Agnieszka Chylińska. Barwny i obdarzony autentyzmem portret stołecznej rodziny. Rodziny, jakich wiele i zarazem wyjątkowej. Bo Zezia jest zdrowa, a Giler – wszystko na to wskazuje, choć nigdzie nie pada to słowo - jest autykiem. Inność Gilera, tak subtelnie zaznaczona przez Autorkę, nie alienuje rodziny, nie wyklucza jej, nie stawia ściany między rodzicami Zezi i Gilera a rodzicami znajomych dzieci. Ta inność decyduje o niepowtarzalności Gilera oraz konstytuuje indywidualny charakter rodziny Zezików.

Zezia jest szczęśliwa. Wszystko, co ją otacza jest albo powodem szczęścia albo inspiracją do refleksji. Szczęście płynie z kultywowania codziennych rytuałów, z chodzenia do szkoły, z zabaw z Gilerem, ze spotkań z przyjaciółką Julką i jej zbuntowaną siostrą Laurą. Ze świąt, z wizyt Babci Jasnowłosej i Babci Ciemnowłosej albo z rewizyt. Z wakacji, z rozmów z Rodzicami, z nocnych strachów, z chętnego i wprost przeciwnie wypełniania powierzonych Zezi obowiązków. Zaduma pojawia się, gdy między rodzicami zbiera się na deszcz, albo,  gdy między Mamą a Dziadkami rosną kolejne ściany.

Pomiędzy szczęściem i zadumą leniwie toczą się wydarzenia w tej krótkiej opowieści. Smakujemy je jak świeżo zerwane maliny. W południowym słońcu lata, prosto z krzaka. Wyborne. 

piątek, 27 lutego 2015

"SZAŁU NIE MA, JEST RAK"  Z KS. JANEM KACZKOWSKIM ROZMAWIA KATARZYNA JABŁOŃSKA






Napisać w bezpretensjonalny sposób rzecz o odchodzeniu. O umieraniu. Prowadzić bezpretensjonalne, uczciwe, mądre rozmowy tak, by dało się z nich utkać książkę. Samemu żyjąc na kredyt, z drążącym mózg glejakiem, pracować z odchodzącymi, być z nimi, jako kapłan, spowiednik, przyjaciel, współodczuwający.

Może w ogóle nie powinnam pisać o tym wywiadzie. Może nie powinnam pisać o Księdzu, o którym nawet myśleć nie potrafię małą literą. Miałam zaszczyt być bezpośrednim uczestnikiem kazań Księdza Jana. Ksiądz Jan pobłogosławił moją Córkę, zanim opuściłyśmy szpital, tuż po Jej narodzinach. Ksiądz Jan jest dla mnie moralnym autorytetem. Nie zdobędę się na obiektywizm. Bo jak? Jak można obiektywnie pisać o człowieku bliskim mentalnie, intelektualnie, duchowo? O człowieku tak głęboko zdystansowanym do własnego trudnego i niekomfortowego doświadczenia. Najbardziej niekomfortowego, jakie zdolny jest sobie wyobrazić człowiek. Z jednej strony Ksiądz Jan nie boi się wytykać błędów swej Macierzy, Kościołowi i jego sługom. Dosadnie to czyni, z sarkazmem, z ironią, z podniesionym czołem, wprost. Z drugiej tak samo traktuje swoją chorobę. Tak samo traktuje odchodzenie. Jest wkurzony, po ludzku wkurzony, że mu się organizm bezczelnie rozregulował, kiedy tyle jeszcze przed nim, tyle jeszcze do zrobienia, do powiedzenia, do przekazania.

Ksiądz Jan to tytan pracy. Wiecznie na walizkach, wiecznie dla ludzi. W służbie ludziom. O których tak pięknie opowiada. Tak spokojnie, precyzyjnie tłumaczy proces mijania. Umieranie tłumaczy, odczarowując je z demonicznej energii. Opowiada o godności bycia w hospicjum. O hospicyjnej bliskości rodzin, albo o murach, przez które trudno się przebić.

O Bogu opowiada. I o biologii, o indywidualnej biologii, która jako jedyna odpowiada za pojawienie się choroby. Za pojawienie się raka. Pech. Nie Bóg. Oddaje Bogu, co boskie. Naturze oddaje, co do natury należy.

Ten wywiad, otwarcie na słowa Księdza Jana może stać się światłem przewodnim umierających i wielkim wsparciem dla tych, którzy zostają.

czwartek, 26 lutego 2015

RUPERT ISAACSON  "OPOWIEŚĆ OJCA. PRZEZ MONGOLSKIE STEPY W POSZUKIWANIU CUDU"



Trudno, niezwykle trudno napisać książkę o chorobie własnego dziecka. Albo o dysfunkcji, jeśli nie godzi się nazywać autyzmu chorobą. Trudno sięgnąć do najbardziej intymnych momentów biografii własnej rodziny, obnażyć je przed światem, oddać światu. Trudno tym bardziej, gdy opowiada się historię, po której możemy być uznani za szaleńców, którzy zamiast w racjonalny i zgodny z medycznymi ustaleniami sposób pomóc dziecku, narażają je na trud wielotygodniowej podróży w mało cywilizowanych warunkach, na wielokrotny kontakt z obcymi, na bezpośrednie doświadczenie praktyk, które dla wielu wykraczają poza możliwe do przyjęcia działania nawet, jeśli na szali kładzie się zdrowie, rozwój i przyszłość dziecka.

Rupert Isaacson znalazł w sobie odwagę zmierzenia się z kanonadą krytyki, niezrozumienia, oporu wobec opowiadanej przez niego historii. Wierzył, że może ona służyć autystycznym dzieciom i ich bliskim tylko dobrze. Nie namawiał, by wybrali tę samą drogę. Wskazał jedynie, że w walce o dziecko nie istnieje niemożliwe. Nie istnieją granice dla miłości. Kochający rodzic wywróci na nice światopogląd, zawierzy każdemu, przyjmie każdą wiarę, wróci do pogaństwa, zbrata się z szamanem, będzie się modlił do żywiołów, będzie tańczył na skale, użyje kart, runów, wykorzysta medium, jeśli tylko mogłoby wydobyć jego dziecko z choroby lub zza ściany autyzmu.

Rupert zabiera syna i żonę na stepy Mongolii. Towarzyszy im kamera. Wszystko musi zostać uwiecznione, zapamiętane, bo jest żywym świadectwem codziennej walki o rozbicie szyby, jaka stanęła między Rowanem a światem. Przemierzają wielki, obcy kraj. Przemierzają wielki, obcy świat, szukając pomocy, wsparcia, nadziei. Trafiają do pasterzy reniferów, trafiają do szamanów. Rowan zostaje poddany licznym rytuałom, w trakcie których rodzice odrzucają wszelkie uprzedzenia, stereotypy, archetypy władające zachodnim myśleniem. Zanurzają się w żywiole natury, w żywiole ducha, z których ma płynąć uzdrawiająca ich syna siła.

Otrzymują nagrodę. Na szybie przed Rowanem pojawiają się rysy, a potem pęknięcia. Szkło z wolna zaczyna odpryskiwać. Wracają niepewni, jaka będzie przyszłość ich dziecka, czy nie nastąpi nagły nawrót. Czy karta się nie odwróci, czy Rowan zdoła wyrwać się spoza szyby. Tej pewności nie ma i nie pojawi się. Ale jest nadzieja. I świadomość, że zrobili wszystko, co można było uczynić. Świadomość głębi miłości i zaangażowania.

W tej pięknej książce może uwierać nieco szorstki język. Styl reportażu. Fakty następują po faktach, a to co najistotniejsze dzieje się między wierszami. Jednak można odnieść wrażenie, że to zmęczenie. Zmęczenie podróżą, zmęczenie pracą, zmęczenie walką. Spowiedź ojca, który wyczerpał część swoich emocjonalnych zasobów, ale nie chce czekać na ich uzupełnienie. Nie chce tracić czasu. Chce opowiedzieć teraz, bez zwłoki. Bo tę opowieść snuje nie tylko dla siebie. Bo wie, jak bardzo potrzebne jest to świadectwo. Biografia Rowana. Historia jego drogi.

środa, 25 lutego 2015

KATARZYNA RYGIEL "MIŁOŚĆ I SAMOTNOŚĆ"






Tytuł może odstręczyć. Banalny jest, tandetny zgoła. Jednak okazuje się najbardziej adekwatny. O tym właśnie jest ta opowieść. O dwóch fundamentach ludzkiej egzystencji, przenikających się, nieistniejących bez siebie, współzależnych.

Książka nieprzeciętna na tle prozy polskiej ostatnich lat. Mocne, choć jeszcze świeże pióro. Głębia spostrzeżeń, przemyślana kompozycja, dopracowana warstwa narracyjna i dialogowa. To nie jest proste świecidełko, którym się bawisz, żeby odrzucić. To proza, o której warto mówić, której obecność warto zaznaczyć. Wiarygodna psychologicznie, skłaniająca do stawiania własnych pytań o kondycję emocjonalną ponowoczesnego człowieka, o granice w miłości, o granice w intymnej relacji. Czy miłość z dźwigającej siły, z siły wywyższającej może stać się wężem pożerającym własny ogon?

Agata, z którą odbywamy podróż w żywiole miłości i samotności okazuje się zbyt młoda, zbyt zachłanna, zbyt zaborcza w miłości i za mało ufna. Ulega pozorom, buduje iluzje przeciwko sobie. Uwikłana w związek ze starszym od siebie, lecz wcale nie dojrzalszym mężczyzną, rozpada się po jego nagłym wyjeździe. Wyjazd do pracy. Coś oczywistego dla niego, coś niepojętego dla niej. On mówi: „praca”, ona: „ucieczka”, ona: „opuszczenie”. Kiedy zostaje sama, nie staje na krawędzi przepaści. Spada w nią, nie podejmuje prób ocalenia siebie. Pozbawiona tożsamości, bo widzi własną twarz jedynie w Nim, który odjechał, który porzucił. Przestaje czuć, przestaje nazywać rzeczy właściwym imieniem.

A potem pojawia się Drugi. Którego nikt nie czekał. Bliźniak. Zapomniany i zarazem nieznany. Wypływają rodzinne tajemnice, otwiera się szkatuła ze skamielinami, które teraz ożywają, aby mówić własnym głosem.

Droga Agaty i jej miłości jest najeżona cierniami, które wybierają zakochani. Odchodzą, żeby wrócić, ale powrót jest okupiony niepotrzebnym cierpieniem. Cierpieniem niedojrzałych. Agata musi zrozumieć, że trzeba umieć być szczęśliwym ze sobą, na samotnej wyspie. Trzeba oswoić samotność, aby otworzyć się na miłość. Bez lęku, z szeroko otwartymi oczami, z odsłoniętym sercem.

Piękna historia, opowiedziana mądrze i bez patosu. Bez zbędnego moralizatorstwa. Opowieść serca.

poniedziałek, 23 lutego 2015

MARKUS ZUSAK "ZŁODZIEJKA KSIĄŻEK"



Kiedy się czyta opowieść napisaną takim językiem, co jakiś czas zaglądasz na okładkę żeby się upewnić co do personaliów autora. Bo ten język już znasz. Znasz tok myśli, znasz ich kształt. Może kompozycja inna jest, może kompozycja stanowi jedyną dotykalną różnicę, ale poza nią styl jest bliźniaczy z właściwym Ericowi – Emmanuelowi Schmittowi.

Jak opowiedzieć o książce genialnej, by jej nie unurzać w pierzynce lukru? Jak oddać jej wartość, jej osobną jakość? Nie wiem. Plączą się litery, nie chcą układać w słowa, słowa są zbyt mizerne, by zbudować pomnik dla jakości. Jak wznieść pomnik nie wpadając w wąwóz chaosu?

W tej historii najbardziej wyraziste jest piękno. Piękno ujęte w proste, dopełnione, pewne zdania. Bez nieprzemyślanych znaków. Bez zbędnych gestów. Piękni są bohaterowie. Wszyscy. No, może poza Hitlerem. Piękna jest wojna, przeżywana przez rosnącą i dojrzewającą Liesel i wszystkich, którym przyszło jej towarzyszyć. Piękna jest Śmierć. Śmierć snująca tę wstrząsającą opowieść. Śmierć zaplątana w zdarzenia, oplątana ludzkim losem. Śmierć czująca, współodczuwająca. Z nadpękniętym od czułości sercem. Z ramionami pełnymi dusz, których wolałaby nie przyjmować. Śmierć tak bliska nagle, tak w przedziwny sposób ciepła i drżąca, że chciałoby się ją przytulić i ukoić. Powiedzieć: „To nie twoja wina”.

Piękni są ludzie i piękne relacje. Nabrzmiałe sensem. Pęczniejące od emocji. I od wewnętrznego autentyzmu. Nawet na dnie brutalności czai się miłość. W świecie Liesel i otaczających ją ludzi wojna nie odziera z miłości, nie doprowadza do jej skarlenia. Miłość rośnie jak drzewo w rysunkowym opowiadaniu Maksa. Rozprzestrzenia się, rozwarstwia, żeby scalić. Olbrzymieje. Jest czuwająca miłość Hansa, szorstka miłość Rosy, cicha i wdzięczna Maksa, pytająca i niespokojna Liesel, pożądliwa i zachłanna Rudiego.

Wspaniale narysowana postać poczciwego, jasnego Hansa z akordeonem, z poświęceniem, z trwaniem. Rosa, burkliwa, pokrzykująca, z sercem bardziej pojemnym i gorętszym niż piec hutniczy. Ze słonecznym sercem, które w noce bez Hansa tuli akordeon i czeka. Frau Hermann, która dzieli z zachłanną Liesel to, co najcenniejsze: dostęp do słów. Rudy, który we śnie zatrzyma się w biegu po jedyne laury, na których mu zależy: niedopełniony pocałunek.

I Liesel. Złodziejka Książek. Owładnięta miłością do słów i czułością wobec ludzi. Dziecko, które niesie ze sobą ocalenie nawet wówczas, gdy ocalić nie może. Cudowna, świetlista dziewczynka, którą chciałoby się wyrwać z kart powieści i przytulić. Uratowana przez słowa. Dla słów i tylko dla nich.

Jest jeszcze coś. Narracja antycypująca. Narracja, która przepowiada to, co nastanie. Karkołomny pomysł. Tak się wydaje. Bo jaki sens zagłębiać się w opowieść, w której na pierwszych stronach objawia się finał? A jednak, a mimo to. Idziesz. Musisz. Bo od pierwszych słów kochasz małą Liesel, jej umierającego brata, jej odchodzącą matkę i każdego, kto się zaraz, za rogiem pojawi. No, może z wyjątkiem Hitlera.

niedziela, 22 lutego 2015

ERIC - EMMANUEL SCHMITT "NAPÓJ MIŁOSNY"

          ESENCJA W SENTENCJACH






„Gdy skóra się zużywa i wysycha, gdy pojawiają się zmarszczki, duch nabiera siły. Przyjaźń jest logicznym następstwem prawdziwej miłości”.

„Nie docenia się dobrodziejstwa rozstań, a przecież rozejście się ma taką samą wartość jak spotkanie – stanowi początek nowego sposobu na życie”.

„Międzyludzkie stosunki zatruwa pewien bolesny błąd: idea, że dupa idzie z uczuciami w parze”.

„Ciągłe przygody nie mają w sobie nic z prawdziwej przygody”.

„Kobiety kochają miłość, a mężczyźni ją uprawiają.”

„Panować można nad tym, co się myśli, ale nie nad tym, co się czuje”.

„Zazdrość nie jest wyrazem miłości, ale wzmożoną manifestacją instynktu posiadania”.

„Czym mocniejsze stają się więzy, tym mniej czuła jest skóra”.

„Miłość niesie w sobie tylko jeden okrutny dramat – zdarza się on wtedy, gdy jedno z kochanków wyprzedza drugie albo w pożądaniu, albo w jego zaniku.

„Niszczy się miłość, próbując zatrzymać ją na wieki”.

„Szczęście od czasu do czasu wchodzi w nowe buty”.

„Noworodek, kiedy tylko zjawia się na tym świecie, jest już dość dojrzały, aby cierpieć. Należałoby palnąć sobie w łeb w przedszkolu.”


sobota, 21 lutego 2015

ÉRIC-EMMANUEL SCHMITT "NAPÓJ MIŁOSNY"








E.–E. Schmitt. Apostoł miłości. Mistrz trudnych prawd, prawd fundamentalnych, które jednak niełatwo jest rozpoznać i do których niełatwo jest przywyknąć.

W „Napoju miłosnym”, niewielkiej powieści epistolarnej, Schmitt z przenikliwością i odwagą obnaża meandry miłosnej gry, stawia pytania o granice wolności w uczuciowych relacjach, o możliwość wpływania na wybory Drugiego. I z właściwą mu szczerością objawia konsekwencje kreacji sztucznego tworu, który miał przywrócić miłości utraconą formę. Czy przywrócił?

Luiza. Adam. Ona odchodzi, bo wedle praw kobiecej logiki zdołałaby wybaczyć chłód serca, ale nigdy chłód ciała. On, psychoanalityk, a przy tym hedonista i cynik, potrafi pogodzić się z rozstaniem, ale nie z tym, że to kobieta odeszła. W jego świecie opuszczenie miłości należy wyłącznie do mężczyzny. Toteż Adam poczyna się miotać. Chce przyjaźni, chce cokolwiek. Mami Luizę opowieściami o przymiotach jej ducha, żeby tylko szala przechyliła się ku niemu. Niewierność? Przecież to wartość! Wartość wrodzona! Wielocielesność jest piękna! Znudzisz się jednym ciałem, sięgasz po inne. I jak najdalej trzymasz się od małżeństw, przysiąg, deklaracji. Niech żyje swoboda! Oto komfortowa filozofia Adama – Piotrusia Pana, który nie chce dorosnąć ani do miłości ani do moralności. Moralność ma taką, w jakiej wygodnie się wysypia.

Luiza godzi się na listowną przyjaźń. Jednak nie ma w tym nawet cienia szczerości. Jest przebiegłość, mściwość i trwanie przy trupie minionej miłości. Luiza tka pajęczą sieć intryg i prowokacji, a następnie krzyżuje na niej to, co pozostało z jej świata z Adamem.

Prowokacja jest prosta. Znaleźć recepturę napoju miłosnego, eliksiru, który pozwoli spętać wolę wybranego człowieka i rozbudzić w nim miłość. Jest prowokacja i jest ofiara. Lily, prawniczka, na tacy podsunięta Adamowi. Adam łapie się w sidła własnej buty. Napój miłosny nie ma dlań tajemnic. Jako psychoanalityk ma przecież moc opętania ducha i uczuć swych pacjentów. Tak łatwo przenieść tę moc w domenę miłości. I już. Krok, dwa i Lily jest jego. Jest jego tak głęboko, że nagle wygodne buty zasad i priorytetów poczynają uwierać, a na gładkiej skórze hedonizmu i tymczasowości związków pojawiają się pęcherze. Adam się budzi! Adam dorasta! Żenić się chce, wić gniazdo. A wtedy baśń, którą sobie wysnuł, o której z premedytacją informował Luizę, zmienia wektor. Lily, drapieżna i skupiona na karierze, wybiera drogę awansu. Na tej drodze nie ma miejsca dla Adama.

Co na to Luiza? Luiza, która snuła miłosne historie o swej nowej, kanadyjskiej miłości. Co ona na to? I co z tego wyniknie? Czy istotnie, jak wydaje się Luizie, to ona obmyśliła skuteczniejszy miłosny eliksir?

Finał zaskakuje. Lecz czy jest szczęśliwy?

Miłość, którą się najpierw wykastrowało a potem przewrotną grą zmusiło do powrotu na tarczy. Czy taka miłość odzyska świeżość? Czy rysy, choćby niedostrzegalne, nie będą ocierać serca? Czy to jeszcze miłość, czy już tylko trwanie?

piątek, 20 lutego 2015

GRAHAM MASTERTON "KREW MANITOU"






Nie czytam Mastertona. Z zasady. Kilkanaście rekomendacji okładkowych skutecznie zniechęciło mnie do podjęcia lektury. Nawet w pociągu. Nawet z przekory. I, okazuje się, była to jedna z rozsądniejszych czytelniczych decyzji.

Człek mojej profesji powinien grzebać się lekturowo w rzeczach bardzo rozmaitych i zarówno tematycznie, jak i artystycznie skrajnych. Człek mojej profesji musi wiedzieć. Znać musi, a przynajmniej mu wypada. I nie macie, Drodzy Czytelnicy moich recenzyjek wyobrażenia, jak trudno jest pisać owe opinie ludzkim językiem, o profesji zapomniawszy i w kąt ją zepchnąwszy.

Nie mówię tego, żeby się mądrzyć. Raczej żeby się usprawiedliwić. Że może ja tego Mastertona, tak kochanego przez wielu, czytać nie potrafiłam? Że się za szybko poddałam? Że może trzeba było jednak głębiej się w niego zatopić głodnym zębem? Że może się nie wywyższać poznawczo? Przecież takie puszcze, różnych stworzeń literackich pełne, przemierzam bez wytchnienia i jakoś brnę, a ten tak mi wadzi?

Do rzeczy jednak. Przypomniałam sobie otóż pewnego wietrznego wieczoru, że w młodości bardzo wczesnej przyjaciel z podwórka uraczył mnie Mastertonem. „Manitou”. I ten „Manitou” tak mnie przeraził wspaniale, że chętnie do tego panicznego strachu bym powróciła. Chyba, że ciąg dalszy jakiś jest, to może dalej pójdę, bo tamtą fabułę niespodziewanie, po tylu latach i tysiącach lektur innych, znakomicie pamiętam. Nazajutrz na bibliotekę ulubioną napadłam i zaraz znalazłam. „Krew Manitou”. Tom piąty serii, ale czy ma to znaczenie?

I nic. Nie ma się czego bać. Śmiać raczej. Za zmarszczki nowe Masterton odpowiada i niech mi teraz na jad kiełbasiany w strzykawce przelew gruby śle. Tak się śmiać, żeby sztorm wzbudzić! Tak się śmiać, żeby Dziecko obudzić, Męża wkurzyć, psa w zaświatach świeżo położonego zdenerwować!

Ta książka jest tak bezdennie głupia, że nawet rasowy krytyk literacki nic szlachetniejszego nie wymyśli. Profesjonalnych określeń na to nie ma. Głupie konkursowo. Hektolitry, cysterny krwi się leją, stada wampirów latają miastem skutecznie je pustosząc, Manitou się odradza, głodny jak rzadko, lustra są, strachy, bladolice wampirzyce, obłąkany badacz wampirzych dziejów wraz z latoroślą, bohaterski lekarz wreszcie. I nic, tylko ta krew, krew wszędzie, wszystko w posoce tonie, domy na odludziu, trumny w podziemiach, lejowi po WTC nawet się obrywa, nawet jego Autor nie oszczędza.

Dosyć. Żegnam pana, panie Masterton. I nie przestaję się śmiać. Zmarszczki wyłażą jak wampiry po deszczu.

czwartek, 19 lutego 2015

DEAN KOONTZ "TWOJE SERCE NALEŻY DO MNIE"






Wielbię Koontza. Wielopłaszczyznowo. Za nienaganne kompozycje, oryginalne, przemyślane w każdym detalu fabuły, za wiarygodne rysy postaci, za dopracowany, staranny język, za bogactwo bon motów, za wyzierający z każdej strony szacunek do czytelnika. Nie jest to jednakże uwielbienie bezkrytyczne. Przez jego pryzmat jeszcze boleśniej doskwierają dostrzeżone potknięcia. A gdy potknięciem jest cała książka! O, wpadam w rozpacz. W odmęt wpadam. Nie chcę wybaczyć, gniewam się długo i mszczę okrucieństwem recenzji.

„Twoje serce należy do mnie” to powieść, która świetnie się zapowiadała, dopóki po krótkiej, obiecującej chwili idiotyczny pomysł nie obrócił wniwecz całej radości z lektury. Podziemie transplantologiczne, brutalne i krwawe. Oto, z czym mamy mieć do czynienia. Pytanie, czy chcemy? Takie to nie w stylu Koontza, takie tanie i płytkie, sięganie do sensacji rodem z brukowców. Dzierganie wszechświatowej niemal teorii spiskowej, w świetle której nikt nie jest bezpieczny. Powinniśmy już zacząć budować podziemne fortece i kryć się, zanim pożeracze ciał nas nie dopadną i nie rozszarpią jeszcze żywych, jeszcze ciepłych, czujących. Że bohater krwawej jatki padł ofiarą takiego właśnie transplantologa-kata od początku wiadomo, że się tego nie domyśla, rzecz niepojęta. Kretyn konkursowy, o którym z marszu chciałoby się zapomnieć i nikt, przy jako takim obrocie szarej masy pozostający, dobrze mu nie życzy. Ale powiedzmy, że się postanowiło książkę jednak doczytać. Powiedzmy, że powstrzymaliśmy odruch natychmiastowego jej poszarpania i wrzucenia do najbliższego pieca. Powiedzmy, że brniemy dalej. Dalej jest gorzej. Facet miał mieć przeszczepione serce, a odnosimy coraz silniejsze wrażenie, że przydałby mu się przeszczep mózgu. Głupi był od początku, trudno zatem spodziewać się, że zacznie mądrze działać. Miota się, wikła, wpada pod koła własnej głupoty i pod rozmaite narzędzia w rękach pewnej obłąkanej niewiasty, która za wszelką cenę chce odzyskać swoją-nie swoją własność. A kiedy, niesłychane, facet jednak wychodzi z opresji nieco tylko nadgryziony, finiszujemy tak melodramatycznie, że klękajcie telenowele brazylijskie tudzież kolumbijskie.

Cóżeś nam, Koontzu, uczynił? Wybaczone może będzie, zapomniane nigdy.


środa, 18 lutego 2015

DEAN KOONTZ "DOBRY ZABÓJCA"






Kiedy się znajdziesz w niewłaściwym miejscu, w fatalnym czasie, wszystko może się zdarzyć. Kiedy cię pomylą z płatnym zabójcą, przygotuj się na jazdę z Mnicha. Na jednej narcie. Bez kijków. Albo się na niego wdrap bez asekuracji.

Taki niepiękny rajd, w którym stawką jest życie własne i ocalenie potencjalnej ofiary „właściwego” zabójcy czeka głównego bohatera porywającej powieści Koontza. Nie opuścisz toru do ostatniego słowa. A gdy już opuścisz, ze zdumieniem dostrzeżesz, żeś przez ostatnie godziny niemal nie oddychał.

Chciałoby się coś dodać, ale ta powieść mówi własnym językiem. Sama dla siebie stanowi najlepszą rekomendację. Nie ma w niej miejsca na odpoczynek, na analizę kolejnych kroków, na ciszę przemyśleń, na antycypowanie, co pomyśli, co zrobi, dokąd się uda zabójca. Następuje moment, w którym zaciera się granica między ścigającym a ściganym, pościg i walka stają się jednym skłębionym wirem, w którym każdy może być wygrany. Karty przetasowują się nieustannie. Zmienia się perspektywa, szale wariują, zegar przyspiesza i czytelnik gna przez kolejne strony, byle nadążyć za pościgiem. Wie, że zdąży. Wie, że dobro zatryumfuje, bo Koontz nie pozwala zwyciężać złu. Powieści nie są od tego. Wystarczy życie.

I tak trudno uwierzyć, że już po wszystkim, że karuzela stoi, a na barowym stołku siedzi właściwy człowiek.


wtorek, 17 lutego 2015

DEAN KOONTZ "NIEZNAJOMI"







Dean Koontz, jako jeden z niewielu pisarzy potrafi pisać o przedstawicielach obcych cywilizacji i o spotkaniu Ziemian z nimi w sposób bezpretensjonalny i – mówiąc kolokwialnie – niewkurzający. Nie ma tu ani prymitywnych przerażaczy ani profetycznych wizji, ani zbędnego patosu.

Taka też jest rzeczywistość powieściowa „Nieznajomych”. Kilkoro ludzi, w różnych zakątkach Stanów Zjednoczonych zaczyna przejawiać symptomy, wskazujące na postępujące zaburzenia psychiczne i emocjonalne. Bez ostrzeżenia, niespodziewanie poczynają doświadczać niepokojących wizji i lęków, jakie jeszcze nigdy nie były ich udziałem. Pytania pozostają otwarte, analizy prowadzą do zamkniętych drzwi, racjonalizacja wymyka się znanym prawom. Odmienne biografie, podobne, niewyjaśnione doznania. Wydaje się, że wspólnym mianownikiem jest jakieś przerażające wydarzenie z przeszłości, którego wszyscy byli uczestnikami i które zostało zablokowane w ich pamięci. Aby odszyfrować łączącą ich tajemnicę, muszą spotkać się ponownie w miejscu, które powoli zaczyna wyłaniać się spoza kurtyny czasu i pękających blokad.

Motel. Spotkanie. Walka o odzyskanie pamięci i o życie. Jaka tajemnica kryje się we wnętrzu niedalekiego wzgórza? Co ma z tym wspólnego rząd? Co łączy nieznajomych?

Koontz, mistrz precyzji, maluje powieściowe realia z malarską pasją. Czytelnik może się zanurzyć w tych obrazach, zobaczyć je i poczuć z detaliczną dokładnością. Tu nie ma miejsca na zbędne słowa, niepotrzebne szczegóły, przegadania.

Nagłe zwroty akcji, niestandardowe rozwiązania, przełamanie schematów, wytyczanie nowych szlaków. Koontz w szczytowej twórczej formie.


poniedziałek, 16 lutego 2015

DEAN KOONTZ "DOM ŚMIERCI"






„Dom śmierci” jest powieścią, w której Dean Koontz wykorzystuje właściwe gatunkowi klisze i schematy: dom jako miejsce zagięcia krzywej czasu, jako portal wiodący do miejsca w czasie, w którym spełniły się największe groźby zagłady, a świat zaludniony jest wrogimi istnieniami i tworami o nieznanej, drapieżnej genezie. Mieszkańcy domu skazani są na walkę o zachowanie świata sprzed zagłady, o zapobieżenie nastania fatalnej przyszłości, a także walkę z sąsiadami, którzy na skutek zderzenia z wrogą rzeczywistością sami ulegli metamorfozie. Metamorfozie, która odebrała im tożsamość, uczyniła sługami władcy nowego porządku.

Koontz, wspierając się na zgranym schemacie, proponuje oryginalne rozwinięcia i nowe rozwiązania. Władca koszmarnej przyszłości nie jest jej dzieckiem. Jego korzenie tkwią w znanej mieszkańcom domu rzeczywistości, w ich teraźniejszości sprzed fluktuacji czasowych. Jego ojcem zaś jest jeden z mieszkańców, nieświadomy zła, do jakiego mogą doprowadzić prowadzone przezeń badania. Czy nie za późno nastąpi przebudzenie? Czy opętany żądzą sukcesu za wszelką cenę naukowiec zdoła uczynić krok ku ocaleniu świata? I czy zdąży?

Koontz w tej mrocznej powieści stawia ważne pytania: o zakres kontroli pracy badawczej, o cenę indywidualnych sukcesów, o etos naukowca. Jeśli nauka przestaje służyć uzdrowieniu świata, a staje się narzędziem władzy; jeśli nauka przestaje służyć człowiekowi a staje się narzędziem wspierającym immoralizm i amoralizm, dokąd zmierza świat? Co go czeka? Czy rzeczywiście prawdopodobieństwo, że któregoś dnia obudzimy się w świecie bez przyszłości, na pustyni zamieszkałej przez krwiożercze stwory, bez nadziei, bez szansy, jest snem wariata?

niedziela, 15 lutego 2015

DEAN KOONTZ "APOKALIPSA"





U Koontza wszystko niemożliwe dzieje się tak, jakby było bardziej prawdopodobne niż kolejny wschód i zachód słońca. Czytelnik wpada w wir snutej opowieści i zaczyna rozglądać się wokół siebie, czy opisywane zjawiska nie przedostały się do realnego świata, czy nie są już tego świata integralną częścią.

Dean Koontz potrafi uwiarygodnić najbardziej nieprawdopodobny koszmar. Rachunek prawdopodobieństwa zaczyna odwracać wektory i to, co wydaje się absurdalne, to, co do tej pory było domeną szaleńców, zwolenników teorii spiskowych, bądź opętanych wypatrywaniem i nasłuchiwaniem sygnałów z Kosmosu, wydaje się spełniać na naszych oczach. Dotyka nas. Poczynamy bać się deszczu, burze stają się złowieszcze, a huragany niosą zapowiedź nadciągającej zagłady. Bo co, jeśli to szaleńcy mają rację? Co, jeśli proroctwa wybujałej wyobraźni pisarzy nie są tylko pożywką dla tych, którzy chcą i lubią się bać? Co, jeśli z burzy wyjdą jacyś Oni? Nieprzyjaźni, przesiąknięci złem, pragnący zniszczenia ziemskiej cywilizacji albo zawładnięcia nią?

Kiedy przemierzamy z Molly apokaliptyczny pejzaż, który wychynął nagle z przesyconego dziwnym zapachem deszczu, zza burzowej zasłony, odnosimy wrażenie, że to MOŻE się stać. Może. Że to nie tylko fikcja literacka, której pępowinę odetniemy zamykając książkę. Że to jakaś intuicja, która może się urzeczywistnić.

Molly, niezłomna, odważna, obdarzona otwartym umysłem i jeszcze szerzej otwartym sercem jest jedyną szansą dla świata. Gdzieś w pobliżu są podobni do niej, którzy wiodą za sobą nielicznych ocalałych, ale to ona jest najważniejszym ogniwem.

Koontz zna tylko jedną drogę wyważenia każdych drzwi. Jedyną drogę ocalenia. Drogę miłości. Ta droga i dla niego, w koszmarnych doświadczeniach dzieciństwa, okazała się ścieżką do wyzwolenia.

Moolly przetrwała. Przetrwało kilkoro dorosłych i garstka dzieci. Świat może się odrodzić. Ma fundament. Ma cel.

„Apokalipsa” to wspaniała uczta dla tych, którzy nie boją się spojrzeć poza kurtynę rzeczywistości.


sobota, 14 lutego 2015

DEAN KOONTZ "MĄŻ"





 Nie potrafię pisać o prozie Deana Koontza. Jestem tak wielką entuzjastką jego stylu, że wymyka się wszelkim rozbudowanym werbalnie recenzjom. Jego książki pozostawiają we mnie silne wrażenia, pamięć ejdetyczna korzysta z tych wrażeń i na nich buduje opinię o jego pisarstwie.

Koontz to mistrz bon motów. Mistrz żywego, tętniącego podskórnym życiem języka. Języka dopracowanego w każdym znaku. Precyzyjnego jak lancet. Dookreślonego w najdrobniejszym detalu. Cyzeluje tak każdą warstwę swoich powieści. Z troską ojca, z pasją artysty, z autokrytycyzmem. Perfekcyjnie. Szanuje własną pracę, szanuje czytelnika. Nie wypuszcza w świat bubli, jak czyni to większość jego kolegów, tworzących w obrębie tego gatunku.

„Mąż” jest thrillerem, w którym zwroty akcji ściskają jak pięść siłacza. Trzymają w imadle słów i zdarzeń, nie pozwalają oderwać się od książki. A akcja nie toczy się wcale lawinowo, choć tego należałoby się spodziewać po pierwszym telefonie, który ma nieszczęście odebrać główny bohater. Nie ma lawiny, ale są wiraże. Wystarczające, żeby pozostawić czytelnika bez tchu. Zadziwić i zaskoczyć.

W przypadku thrillera pisanie o samej fabule więcej niż wyjawia informacja na winiecie książki to przestępstwo wobec tego, kto książki jeszcze w ręku nie miał. Dlatego poprzestaję na wrażeniach. Dlatego ostrzegam: nie bierz „Męża” do ręki jeśli masz przed sobą ważne zadanie, bo nie odłożysz książki, póki nie pojawi się magiczne „end”.

piątek, 13 lutego 2015

MAGDALENA KORDEL, "SEZON NA CUDA"






Nie pojmę, choć głowiłam się nad tym niejednokrotnie, co przyciąga czytelników do książek Magdaleny Kordel. Nie uciekam od prozy obyczajowej, choć zdecydowanie częściej sięgam do tego gatunku z obowiązku niż z potrzeby, czy też w poszukiwaniu przyjemności. I skłaniam się ku postawieniu wyraźnej granicy między pospolitym czytadłem a książką dotykającą kwestii codzienności i dookolnego świata tak, że może zadowolić jedynie bardzo wymagającego czytelnika. Nie można literatury niszowej stawiać obok prozy „z taśmy”. A i wśród czytadeł znajdą się stworzone z talentem i z szacunkiem dla czytelnika i takie ot, piszę bo mam kaprys, a gawiedź niech się cieszy.

Książki Magdaleny Kordel jawią mi się właśnie jako strawa dla pospólstwa, dla odpustowej gawiedzi, którą zadowoli bylejakość w brokatowym papierku. Nie recenzowałam pierwszego tomu opowieści o sudeckiej sielance, bo w skrytości ducha liczyłam, że nastąpi jakiś przełom, zstąpi duch talentu, albo się wydawca opamięta. Nic takiego się nie wydarzyło. Niestety.

O czymże jest ta historia? Problem w tym, że o niczym. Pustka, studnia, czarna dziura pazernie pochłaniająca literackie możliwości. Od pierwszego do ostatniego słowa czytelnik siedzi zakleszczony w torebce z landrynkami. I pachnie, i szeleści, i słodko, i kolorowo. Lunapark, jarmark, bierz, co chcesz. Tylko tak duszno, tylko przed oczami barwne plamy, tylko zęby próchnieją od nadmiaru słodyczy, w żołądku coś uwiera, coś puchnie. Katastrofa nieunikniona.

Od Majki, głównej bohaterki, począwszy, wszystkie postaci pojawiające się na kartach powieści są jednowymiarowe i pozbawione właściwości. Miotają się bezładnie, spijają sobie z dzióbków nawet prawiąc nieudolne impertynencje i poza wiekiem, imieniem tudzież płcią nic ich nie wyróżnia i nie odróżnia. Wszyscy mówią tym samym, bezbarwnym i głęboko infantylnym językiem, nie mają żadnych poglądów, do niczego nie dążą. Działają i żyją z przypadku. Piórka na wietrze. Historie niewiarygodne, zdarzenia pozbawione cech autentyczności. Może i by się zdarzyło, ale nie tak, na pewno nie tak. Chyba, że życie istotnie, jak wieszczył Szekspir jest tylko „powieścią idioty, głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą”. Życie Majki, z jej tłumnymi Wigiliami dla samotnych takie właśnie jest. Skłębiona masa bitej śmietany z rodzynkami i lukrem. Krem sułtański, z zapałem serwowany w latach przedkapitalistycznych.

Dzięki Majce i jej perypetiom poznałam smak wiekuistej nudy. I zakwitł we mnie pomysł na dodatkowy, lukratywny biznes dla Autorki. Powinna ona prowadzić Kurs Pisania o Pupie Majki z Przyległościami. Kurs Pisania o Niczym.   


czwartek, 12 lutego 2015

MARIA ULATOWSKA "CAŁKIEM NOWE ŻYCIE"






Pisałam niepochlebnie o „Przypadkach pani Eustaszyny” i obiecałam wówczas, że będzie zupełnie inaczej, gdy opowiem o „Całkiem nowym życiu”.

„Całkiem nowe życie” to powieść bardzo udana. W każdej materii. I fabuła i kompozycja, i warstwa psychologiczna, i wiarygodność literackiej rzeczywistości i konterfekty bohaterów. Powieść barwna, energetyczna, tętniąca, pulsująca wewnętrznym bogactwem. Powieść jak orkan, jak górski potok, namiętna, bujna, żywiołowa.

Czytelnik przypina się jak broszka do bluzki Franciszki i już tam zostaje. Obserwuje jej życie i jakimś cudem zagląda też do biografii licznych bohaterów. Z których każdy, co absolutnie fenomenalne i niezmiernie rzadko obecne w prozie, jest tak samo ważny dla opowieści i tak samo godny uwagi.

Los Franciszki stygmatyzuje cierpienie. Nieustannie towarzyszą jej tragedie. Dramaty dzieją się częściej niż świetlistości. Nieszczęścia dotykają też wszystkich jej bliskich. Są choroby, jest śmierć, są kłamstwa, brutalnie odebrane dziecko, tajemnice. Są trudne miłości. I niezwykle trudne relacje. Jednocześnie przestrzeń POMIĘDZY bohaterami, przestrzeń więzi lub jej braku jest głęboka, nasycona psychologiczną autentycznością. Kibicujemy Franciszce. W jej bolesnych potyczkach z teściową i mężem. W jej próbach łatania dziur w losach bliskich, w próbach pomagania szczęściu, odpierania zła, wycierania miłością burzowych chmur z nieba.

Książka Marii Ulatowskiej jest tak wypełniona ważnością i uważnością, że zbudowaniu solidnej recenzji trzeba by poświęcić wiele stron. Nawiązać do wszystkich bohaterów, skoro nie ma gradacji ich fabularnej istotności. Tutaj są sami główni bohaterowie. Nie Franciszka. Rodzina raczej. Bliskość. Odwaga. Wola przetrwania. Miłość.

Współczesna kobieta winna dążyć do wspaniałej transcendencji, jaką osiągnęła Franciszka. Z immanentnego nieżycia, w którym pozwalała wodzić się wedle uznania innych, wybiła się ku suwerenności. Odzyskała wolność, wygrała siebie. Stała się jedyną właścicielką swojej biografii, czasu, serca. Tego uczyła Córkę.

„Całkiem nowe życie” to bez wątpienia najważniejsze dokonanie w dorobku Autorki. Książka zasługująca na laury. Powieść, która powinna być zauważona przez rodzimych filmowców, bo przeniesienie jej na ekran byłoby jednoznaczne z wielowymiarowym sukcesem.

środa, 11 lutego 2015

NATALIA ROLLECZEK "DREWNIANY RÓŻANIEC"







Taka mała książeczka. Nuklearny ładunek emocjonalny. Emocjonalność wyłania się spoza woalu pozornie beznamiętnej opowieści. Natalia Rolleczek w autobiograficznej powieści chroni własne uczucia i emocje sięgając do reporterskiego, faktograficznego stylu. Było tak. Po prostu. Językiem chropowatym, suchym, niemal obojętnym wprawia w ruch emocje odbiorcy. Odbiorca wie, że to tylko fasada, tylko ściana dla łez, którym Autorka nie mogła pozwolić płynąć, bo ta rzeka nie miałaby brzegów, nie wpadłaby do żadnego jeziora, do żadnego morza, nie byłoby w niej wirów ani wodospadów na niej. To byłby niekończący się potop. Tego potopu oszczędziła sobie. Ale nieprzygotowany na apokaliptyczne doznania czytelnik nie ma nic do obrony. I przepada.

Mała Dziewczynka. Lata trzydzieste ubiegłego wieku. Bieda. Bieda i bezradność, a może niezaradność, a może jakiś opór serca albo nadmierna ufność w uczciwość i dobroć innych, popychają rodzinę Natalii do oddania jej do zakopiańskiego sierocińca, prowadzonego z pozornym oddaniem przez siostry Felicjanki. Liczą na to, że dziecku lżej będzie, łatwiej, cieplej bezpieczniej. Że się i wykształci i ogrzeje, i brzuszek napełni. I tak dziecko trafia pod szatański pręgierz, do piekła gotowanego przez niewiasty w habitach, co to z Bogiem się nie rozstają, choć ze Słowem Bożym mniej mają wspólnego niż Barabasz z Chrystusem na krzyżu zawisły.

Bóg na ustach, krew na rękach. Krew dzieci. Krzywda dzieci. Upokarzanie. Poniżanie. Głodzenie. Zmuszanie do żebrania o jałmużnę. Zimą, w cienkich sukienczynach, z charkotem w płucach, z odmrożonymi rączynkami. Praca ponad siły, kary za najmniejsze przewinienie. Przewinienie wyimaginowane, nieobecne tak bardzo jak nieobecne jest miłosierdzie w sierocińcu. Jak nieobecne jest poświęcenie. Jak nieobecna jest dobroć i współodczuwanie.

Chore, zagłodzone, bite, emocjonalnie wyniszczone. Jaką miały szansę na godną przyszłość, jeśli w dzieciństwie zostały odarte z godności? Jak miały wierzyć Bogu, który takimi narzędziami się posługuje, który takie ma służebnice? Jaką drogą miały podążyć z przetrzebionym sercem, bez tożsamości, bez nikogo, komu mogłyby zaufać, komu mogłyby się pokłonić, u kogo mogłyby szukać pociechy i ratunku? Siostry Felicjanki skutecznie napiętnowały teraźniejszość i przyszłość swoich podopiecznych. Niektóre dziewczynki nie zdołały nawet opuścić murów sierocińca. Nie za życia. Inne opuściły go, by przepaść wraz z wyrwanym z nich brutalnie nowym życiem. Ciąża była przecież najcięższym grzechem, nie do wybaczenia, nie do zmazania.

W co może wierzyć człowiek, na którego oczach różaniec przestaje służyć modlitwie, lecz staje się narzędziem tortury? Zamiast spotkania z Bogiem funduje spotkanie z piekłem. Zamiast wieść w miłość, krzyżuje.

Natalia znalazła się wśród tych, które przetrwały. Ocaliła ją duma. Duma i umiłowanie prawdy kazały jej tę prawdę wyjawić. Z chirurgiczną precyzją narysowała portret opresji i oprawczyń. To były jej drzwi do wolności. Ocaliła się, zbudowała dom, stworzyła piękną rodzinę i piękną prozę. I już nie musiała opowiadać o cierpieniu. Zdjęła te okowy. Słowa je zdjęły.



wtorek, 10 lutego 2015

MARIA ULATOWSKA "PRZYPADKI PANI EUSTASZYNY"


Istnieją książki dla koneserów. Książki dla entuzjastów określonego gatunku. Książki na pogodę, na słotę i ku pokrzepieniu serc. Istnieją takie, które powstają z myślą o bliżej nieokreślonym czytelniku; takie, co to i wielbiciela harlequinów uszczęśliwią i smakosza tekstów literaturoznawczych, i badacza, i tego, który poszukuje – najbardziej wybrednego i wymagającego.

Wbrew powszechnie panującemu mniemaniu nie jest rzeczą lekką i przyjemną stworzenie owej lekkiej i przyjemnej książki dla KAŻDEGO, przy której się odpocznie, wyłączy intelekt a uruchomi jedynie czucie, miło spędzi podróż, zrelaksuje po ciężkim dniu, wyciszy po niepotrzebnej kłótni z mężem, kochankiem lub szefem. Napisać powieść, po lekturze której lżej się oddycha to nie lada wyzwanie. Niestety, w epoce samorodnych geniuszy, w której niemal każdy sądzi, że potrafi pisać (podobnie, jak każdy potrafi fenomenalnie śpiewać), o solidną prozę obyczajową tak trudno, jak trudno o solidnego pisarza.

Maria Ulatowska jest obdarzona niezaprzeczalnym talentem gawędziarskim. Wyszły spod jej pióra gawędy, które czyta się zupełnie przyjemnie. Jest nawet rzecz wyjątkowa, bardzo udane „Całkiem nowe życie”, o którym rozwodzę się w innym miejscu z prawdziwym ukontentowaniem.

„Przypadki pani Eustaszyny”… Nie. To pierwsze i bardzo silne odczucie. Zaprzeczenie. Wyparcie. Tudzież niezgoda. Nie. Nie przyjmuję do wiadomości istnienia takich książek. Takich opowieści.

Książka płaska jak niziny Mazowsza. Wypełniona postaciami o obliczach pozbawionych właściwości. Postaciami bez charakteru. O osobowości albo ślimaczej albo tygrysiej. Ściśle rzecz ujmując, tygrys jest jeden. Główna bohaterka, pani Jadwiga, powszechnie zwana Eustaszyną. Osoba tak narowista, tak drapieżna i tak nachalna, że włos jeży się wszędzie. Spotkać taką istotę w realnym świecie to jak zderzyć się z tramwajem, następie wejść w bliski kontakt z walcem drogowym, a w finale stwierdzić, że na placku, który z nas został radośnie żerują muchy. Pani Eustaszyna wysysa życie z każdego, kto ma nieszczęście stanąć na jej drodze. Podłącza się sprytnie pod cudze biografie i układa w nich puzzle na własną modłę. Skutecznie. Ofiary, pozbawione woli, wypatroszone ze zdolności samostanowienia, stają się pożywką dla demonicznej staruszki. Pan Eustachy, biedny, biedny małżonek, (bo przecież nie mąż), nie ma prawa głosu w żadnej kwestii codziennego życia i spraw niecodziennych. Eustaszyna miota nim jak chce. Marionetka więcej ma indywidualnych znamion niż ten stłamszony starszy pan. Podobny los spotyka Marcję (przywłaszczoną przez Eustaszynę bratanicę męża) i obu jej absztyfikantów, nieudanego Cezarego i Jerzego, łaskawie „zatwierdzonego” przez rozkoszną ciotunię. Wszyscy tańczą w balecie, co do figury wyreżyserowanym przez Eustaszynę. I nawet wówczas, gdy mają poczucie, iż grają na nosie apodyktycznym zapędom ciotki, spełniają scenariusz najbardziej odpowiadający rodzinnej satrapce.

Zniewolone umysły. Zombie w wielkim mieście. Żadna miła, popołudniowa sielanka z książką. Horror. Z popielatym warkoczem.

poniedziałek, 9 lutego 2015

AGNIESZKA CHYLIŃSKA "LABIRYNT LUKRECJI"






„Labirynt Lukrecji” to książka niezwykła. Książka, będąca absolutnym fenomenem na mapie literatury tworzonej z myślą o dzieciach. W dobie eskalacji bylejakości, w dobie wynoszenia na piedestał utworów miernych, tandetnych, odpustowych zgoła, „Labirynt” lśni jak diament. Można ją śmiało ustawić na półce obok genialnego „Mojego drzewka pomarańczowego” Vesconcelosa. To książka noblowskiej miary.

Warunkiem trafnego rozpoznania wartości „Labiryntu Lukrecji” jest lektura pozbawiona odniesień do osoby i biografii Autorki. Agnieszka Chylińska jako artystka i jako człowiek może budzić skrajne odczucia. Ze szkodą dla dokonań literackich byłoby stygmatyzowanie lektury emocjami, które wzbudza Autorka.

Czytam „Labirynt” jako osobną jakość. Zachwycam się każdym słowem. Lapidarny, czysty, staranny język. Klarowność myśli. Wyrazistość postaci. Mistrzowskie oddanie bogactwa wewnętrznego świata Lukrecji. Objawienie mocy, jaką dysponuje dziecko, chcące zmienić świat tak, by odzyskał utraconą w codzienności spoistość i głębię.

Lukrecja widzi wszystko. Ogarnia każdy szczegół teraźniejszości. Analizuje ludzi, ich losy, świat na zewnątrz kamienicy, świat w każdym z jej mieszkań. Nie ma rzeczy nieistotnych. Wszystko się przydaje, bo wszystko może posłużyć sanacji indywidualnych biografii. Lukrecja zauważa, że nie zdoła uładzić świata mówiąc o tym, co dostrzega. Nie może opowiedzieć o swoich wrażeniach, o swoich intuicjach, bo nikt nie słyszy jej słów. Nikt nie chce słyszeć. Ludzie zamknięci w komórkach własnych dramatów, rzadko szczęść, nie usłyszą dziecka nawet, jeśli to dziecko WIE, nawet jeśli to dziecko przynosi światło, za którym warto podążyć.

Toteż Lukrecja milknie. Lukrecja wycofuje się do wewnętrznego azylu. W śnionym labiryncie znajduje listy-podpowiedzi, lampki przewodnie. Dzięki temu, w upartym milczeniu rozpoczyna samotną walkę o piękno, prawdę i miłość. Milczeniem, które nagle wszyscy chcą zrozumieć, otwiera zamknięte drzwi, wyważa skostniałe poglądy, rozbija mury narosłe wokół serc. Budzi z letargu wszystkich wokół siebie. Rodzice zwalniają, przypominają sobie, że mają Córkę, że jest Babcia, którą się zaniedbało, bo wybrało się urazy i niezgodę zamiast miłości. Sąsiedzi reanimują własne, zaśniedziałe i przykurzone życia, pogubieni odnajdują ścieżki, samotni odnajdują drogę do innych samotnych.

Dopóki jesteśmy otwarci na mądrość dzieci, istnieje szansa dla zdewastowanego emocjonalnie świata.

niedziela, 8 lutego 2015

ASTRID LINDGREN "DZIECI Z BULLERBYN"






Bullerbyn to cudowne schronienie. Azyl. Domek na drzewie dla dzieci i hamak dla dorosłych. Dla „Dzieci z Bullerbyn” niektórzy nauczyli się czytać na długo przed tym, zanim przekroczyli próg szkoły. I z pewnością nigdy nie odczuli zawodu.

Bullerbyn jest miejscem przyjaznym dla tylu już pokoleń czytelników, że rozrosło się w metropolię, zaludnioną przez miliony spragnionych oddechu niewinności, dziecięcych igraszek, psot, niepojętych pomysłów. Tutaj nie ma strachu. Bać się można jedynie rozwydrzonego barana. Gdzieś daleko grzmi groźba wojny, ale przecież nie dotrze do Arkadii. Bo Bullerbyn to Arkadia. Szczęśliwa wyspa codzienności, odmierzanej porami roku i dziecięcym śmiechem. Wszystko ma głęboki, dojrzały sens. Wszystko ma swoje miejsce. Królestwo radości, beztroski i przyjaźni.

Dzieci z Bullerbyn nie marzą o miastach, wyprawach na obce lądy, podróżach dokądkolwiek i donikąd. Dzieci z Bullerbyn nie chcą uciekać poza swoje wzgórze, małe jeziora, żywiczne lasy i długą drogę do szkoły. Dzieci w Bullerbyn chcą dorosnąć i nie wykorzeniać się. Tu jest ich źródło i ich wybrana przyszłość. Mają proste plany zagospodarowania przestrzeni i … siebie. Wiedzą, kim będą i z kim będą. Trzy dziewczynki, trzech chłopców i maleńka Kerstin, dla której z pewnością znajdzie się godny młodzian. W odpowiednim czasie. Teraz Lisa z Brittą i Anną śledzi kolejne tajne akcje Lassego, Bossego i Ollego; Lasse, Bosse i Olle udają, że ogromnie zależy im na utrzymaniu swych poczynań w tajemnicy; szewc Grzeczny nie zamierza być grzeczny, droga ze szkoły wspaniale się wydłuża, ślazowe cukierki wybornie smakują, a Dziadziuś opowiada, jak to dawniej „ho, ho, tak, tak”.

Ta książka jest jak filiżanka aromatycznej kawy. Rozgrzewa aż do serca.
   

sobota, 7 lutego 2015

ASTRID LINDGREN "BRACIA LWIE SERCE"







Do Astrid wrócę zawsze. I zawsze nazywam ją imieniem. Skąpię jej nazwiska, bo wtedy dorośleje, a w mojej świadomości literackiej nigdy nie wyrosła z dziewczynki. Nawet, gdy wybiega poza niewinność Bullerbyn. Nawet, gdy opowiada historie dojrzałe, w których jest miejsce na odwieczne starcia Dobra ze Złem, na choroby, odchodzenie, powitania by pożegnać, pożegnania wiodące w niepewną przyszłość.

Oto opowieść, którą uważam za najdonioślejsze dokonanie Astrid Lindgren. Opowieść głęboka, intensywna, emocjonalna. Opowieść mądra i czuła.

Bracia. Miał odejść jeden. Ten słabszy. Choroba miała podciąć mu skrzydła. Odchodzi drugi. Silny, zdrowy, opoka. Przepada, gaśnie, ratując swego Sucharka. I poświęcenie, poświęcenie przez miłość tak potężne, że nie zadaje pytań. Nie siebie wybiera. Zapomina o sobie. Czyni swą powinność. I na spotkanie w opowiedzianej wieczorami krainie nie czeka zdrowy, który MIAŁ czekać, który wedle praw natury czekać POWINIEN. Na to spotkanie czeka chory, któremu życie darowane, ale życie bez Brata zaczyna się dłużyć, doskwierać, ciążyć. Jest ukochana Mama. Jest. Ale w tej opowieści Braterstwo stanowi najsilniejszą spoinę rzeczywistości. Braterstwo to wartość absolutna, nadrzędna i niepokonana.

Spotykają się. Dolina Wiśni. Nangiala. Niebo? Jeśli czytać tę powieść poprzez kanony chrześcijańskiej podróży, Nangiala jest raczej czyśćcem. Jest miejscem walki o duszę. Walki o czystość. Jest miejscem próby. Próby charakteru i próby serca. Żeby wejść do nieba, dotrzeć wyżej, do Nangilimy, trzeba – paradoksalnie – spaść, stoczyć się, odejść, pogodzić z kresem, z bezpowrotem. Tu upadek generuje triumf, wywyższa. Jak wywyższył Chrystusa. Tak wywyższa Braterstwo i Miłość.

Sucharek przestaje być Sucharkiem. Nie tylko dla Brata. Musi odnaleźć w sobie Karola Lwie Serce. Tak, jak w roztrzęsionym chłopcu dostrzega go Brat. Jonatan, Jonatan Lwie Serce. Brat, o którym marzymy w samotne noce, żegnając kolejne kruche koleżeństwa i opłakując przyjaźnie, które okazały się iluzją. Brat, który trwa, wspiera, chroni. Kocha. U boku takiego Jonatana nikt nie jest Sucharkiem. Odzyskuje się tożsamość. I dumę z tożsamości.

Karol i Jonatan przybywają do Nangiali, by zmierzyć się z mrokiem. Z mrokiem dotykalnym, cielesnym, osobowym. Tengil. Groźba. Opresja. Przeciwko niemu w Dolinie Wiśni i w zniewolonej Dolinie Dzikich Róż tylko garstka śmiałków. Garstka, która musi wystarczyć. Musi pociągnąć za sobą dobro, miłość i czystość. To, co nie ma ceny. Poza wewnętrzną, niepodważalną wartością.

Droga do Nangilimy wiedzie przez bohaterstwo i bezwzględne oddanie. Ale też przez strach i gorycz. O zwycięstwie decyduje wzajemność. Wspólnota. O triumfie decyduje Braterstwo.

Kto dziś kochając ma gotowość stać się tarczą dla Brata? Wybrać Brata. Zapomnieć o sobie. Jonatanie, jesteś?


piątek, 6 lutego 2015

ANNIE PROULX "KRONIKI PORTOWE"







  Świat, w którym wszystko jest podmokłe, wydziela zapach stęchlizny i rozkładu. Świat, którym miotają sztormy, o który z rykiem rozbijają się fale, w którym domy spadają do morza i odpływają donikąd. Świat nastroszony górami lodowymi, pachnący rybami i homarami. Świat, którego nie da się uładzić, wyprostować, wyprasować, bo albo śmierć, albo sztorm, albo deszcz albo mróz. Jeśli nie rozmięka, to zamarza.

    Jak w takim świecie znaleźć własną tożsamość? Jak pracować, wychować córki, kochać mimo przetrąconego serca? Jak budować dom, kiedy rozpadły się dwa poprzednie? Jeden zabrała toksyczna, drapieżna i bolesna miłość, a za nią zdrada i śmierć, a drugi uniósł ze sobą pęczniejący w mroku wicher. Jak poskładać rozsypane puzzle, by ułożyły się, jeśli nie w mandalę, to przynajmniej w bezpieczny ornament Sensu?

    Tę powieść powinno się czytać w rękawiczkach. Bo zimno nicuje aż do serca. I chciałoby się ogrzać nie tylko własne dłonie, ale i bohaterom chuchać wprost do serca.

    Quoyle. Jego fatalna żona Petal. Jego ciotka Agnis. Jego córki Bunny i Sunshine. Wavey i Herry, jego nadzieja. I inni: przyjaciele i obcy, serdeczni albo odrażający. Zapyziała redakcja "Pleciuchy", zamglone ulice, przyprószone albo oblodzone auta, miotane wichrami łodzie, wilgotne lub zlodowaciałe włosy i ubrania, wiecznie zmarznięta skóra.

    Nowa Fundlandia, kraina beznadziei, do której Quoyle przybywa po nadzieję. I znajduje ją. Znajduje więcej. Bo okazuje się, że tam, gdzie są światła w oknach, życzliwość i czas, jest też miejsce przy stole i miejsce w sercu. Sztormy mogą nie ustawać, łodzie toną, kry napierają, a rękawiczek wystarczy dla dwojga. Jedne liny zrywają się, by inne mogły trwać. Domy przepadają, by stworzyć miejsce dla przyszłości. I nawet zmartwychwstanie dzieje się człowiekowi, nie tylko Bogu.

czwartek, 5 lutego 2015

MARIA KRUGER, "WITAJ, KAROLCIU!"








Powrót do świata Karolci to sięganie po rurkę z bitą śmietaną. Śmietana rozpływa się w ustach i spływa po palcach, wafelek trzaska, pęka, jest wypieczony, chrupiący, najlepszy.

Opowieści o Karolci zachwycą dziecko i zachwycą dorosłego, gdy zechce do nich wrócić. Karolcia do spełnienia pragnień potrzebowała koralika, teraz potrzebuje kredki. Niebieskich, niebieściutkich jak obłoki marzeń, jak senne odmęty, w których toną pragnienia. Karolcia potrzebuje akcesoriów, bo nie wie jeszcze tego, czego może się dowiedzieć w przyszłości. Jeśli w dorosłości nie zapomni o marzeniach, jeśli nie zaniedba dziecka w sobie. Bo dorosły nie musi mieć kredki ani koralika aby czarować świat wokół siebie i własny los. Wystarczy mu umiejętność odczuwania, otwarty umysł i empatia. Jeśli nie zamknie serca, nie zawęzi horyzontu percepcji, nie zatrzaśnie drzwi przed innymi, jest omnipotentny. Nie na boską, nie na magiczną, lecz na ludzką miarę. Jednak i w tej ludzkiej mierze odnaleźć można magię. Jeśli się zechce ją dostrzec.

Karolcia. Karolcia ma klasę, maniery damy i piękną osobowość. Karolcia ma też wspaniały charakter. Jest odważna, otwarta, życzliwa. I hojna. Hojnie dzieli się czasem i hojnie dzieli się kredką. Z przyjacielem Piotrem dzieli się nią dosłownie, bo razem przy pomocy kredki - niebieskiej różdżki - kreują rzeczywistość. Najważniejsze jednak, że w tej radosnej twórczości zawsze mają na względzie potrzeby innych: rodziców, chorych dzieci, nawet nieznajomych przechodniów, których w ulewny dzień obdarowują parasolami.

Przyjaźń Karolci i Piotra jest tym piękniejsza i trwalsza, że nie nosi znamion wojny płci. Karolcia i Piotr jeszcze nie uświadamiają sobie dzielących ich różnic, z łatwością mogą skoncentrować się na tym, co ich łączy: zachłanność poznawcza i dziecięca serdeczność ponad podziałami. Serdeczność czysta, nieskażona pojęciami fałszującymi rzeczywistość i komplikującymi życie, których nabędą w procesie dojrzewania.

Karolcia i Piotr wędrują ścieżkami swych wspaniałych przygód i tak jak niegdyś, tak i dziś zachwycają intensywnością przeżywania każdej chwili, siłą wyobraźni, mocą marzeń.

środa, 4 lutego 2015

MARIA KRUGER "GODZINA PĄSOWEJ RÓŻY"




Anda to niejako „starsza siostra” Małgosi („Małgosia contra Małgosia” Ewy Nowackiej). Jest to starszeństwo kreacji, nie wieku. Nieco młodsza metrykalnie, tak samo naiwna, w zbliżonym stopniu infantylna i zadziorna.

Andzie nie zafundowano takich obyczajowych i historycznych perturbacji, jakie były udziałem Małgosi. Trafiła do minionego stulecia, spotkała znajome – choć epokowo zmienione – osoby, miała szansę i dostosowania się, i czerpania wiedzy, i znakomitej zabawy. Żadnej z tych szans nie wykorzystała. Czupurna, mało elastyczna, niezależna i bezkompromisowa buntuje się bez końca i zamiast obserwować i z obserwacji pozyskiwać wiedzę, traci czas i wpada w coraz silniejsze turbulencje.

Anda nie posiada nawet szczątkowej wiedzy o epoce, do której została przeniesiona. W wiedzę tę czternastolatka powinna być przecież wyposażona. W orientację historyczną wykraczającą poza przypomnienie, że o Polsce ówczesnej powiedzieć można było wiele, nie to wszakże, że była państwem niepodległym.

Gdyby Anda była bardziej lotna, wiele mogłaby się nauczyć od sprawczyni całego galimatiasu z szalejącym czasem – ciotecznej prababki Eleonory. Zdobyłaby wiedzę bezcenną. Tajemnicę ludzkiej natury i ludzkiej percepcji, jednakowych w każdej epoce. Że ludzie postrzegają nas tak, jak chcą nas postrzegać. Ten, w kim dostrzegą piękno, ma szansę realnie zatrzymać czas. Bo piękno się nie starzeje. Nie starzeje się witalizm i radość celebrowania każdej chwili. Eleonora daremnie próbuje wyedukować krnąbrną Andę. Anda chce wrócić do swojej epoki. Za wszelką cenę. Wraca niezmieniona, nieoszlifowana, w stanie absolutnie surowym. Wraca przebudzona ze snu, który za chwilę zapomni.

Maria Krüger jest niezawodna. Świat jej książek jest pełen magii i mądrości. Tylko chłonąć. Jak Karolcia. Jak Eleonora. Nie jak Anda.

wtorek, 3 lutego 2015

MAŁGORZATA KALICIŃSKA "ZWYCZAJNY FACET"








Niełatwo napisać rzetelną powieść o mężczyźnie, mężczyzną nie będąc. Jeszcze trudniej napisać rzecz wiarygodną. Dać mężczyźnie autentyzm osobowościowy i charakterologiczny. Dać mu historię, w której nie będą mu z dekoltu wyłaziły koronki, a na włosach nie pojawią się papiloty.

Małgorzacie Kalicińskiej udała się ta sztuka. Ba! Opowieść o Wieśku to obyczajowy i psychologiczny majstersztyk. Literacki Parnas. Wieniec laurowy należy się za tę książkę tak bardzo, jak za „Lilkę” należy się banicja dla przywrócenia proporcji i rozbudzenia ambicji. O pozostałych „polilkowych” pozycjach nic nie powiem, bo mam je wszystkie na półce, ale boję się do nich wejść. Stąd powrót do już znanej historii. Stąd i po to jeszcze, aby ten, kto twórczości Autorki trylogii o Rozlewisku nie zna, a zerknął do popełnionej przeze mnie recenzji „Lilki”, nie myślał sobie, że ma do czynienia z podrzędną grafomanką.

„Zwyczajny facet” nie nosi piętna ramoty. Przeciwnie. Jest książką tak znakomicie skonstruowaną i tak gruntownie przemyślaną, że nie przyniósłby wstydu najznamienitszym władcom pióra. Do rzeczy jednak, bo się w zachwycie miotam.

Wiesiek określa siebie mianem „pierdoły”, ale pierdołą nie jest. On tylko kocha. Kocha z intensywnością godną bohatera dziewiętnastowiecznych romansów. Kocha każdą komórką, każdym porem skóry. Kocha pomimo obcasa szpilki swej oblubienicy, coraz mocniej wciśniętego w kark. Wieśkowi z miłości brakuje tlenu, garbi się i znika. Przezroczysty się staje. Najpierw tylko w domu, w którym pełni wszystkie możliwe role. Jest panią i panem domu, głową i szyją codzienności. Zajmuje się dziećmi, zajmuje się rozhuśtaną żoną, zajmuje się pracą. Nie śpi, nie wie, jak wygląda, kim jest, czemu jest i dokąd ten kierat prowadzi. A prowadzi do katastrofy. Przewidzianej. Praca się ulatnia. Wiesiek najpierw próbuje żyć jak dawniej, tylko w obrębie domu i wciąż wypatrując nowej posady. Posady nie ma, a w domu robi się gęsto. Żona Wieśka nie jest ani głupia, ani wredna, ani psychologicznie ślepa. Nie jest też nieczuła. I kocha Wieśka. Mylą się ci, którzy odczytali tę postać inaczej. Żona Wieśka jest skazańcem wewnętrznej konstrukcji. Więźniem borderline, osobowości autodestrukcyjnej, osobowości granicznej, która i dla jej właściciela i dla otoczenia bywa ciężarem nie do udźwignięcia. Problem w tym, że Joanna widzi siebie w krzywym zwierciadle. Nie dostrzega problemu, a zatem nie ma mowy o podjęciu terapii. Żyje między urwiskami, nad przepaścią. Kocha i nienawidzi, uwzniośla żeby strącić. Jest swoim katem, katem relacji z mężem, z dziećmi, z każdym. Wiesiek jest w tę miłość głęboko uwikłany. Uwięziony w niej. Ale nagle przeciera się lustro i mężczyzna dostrzega przykurzoną prawdę. Że nie uratuje ani Joanny, ani małżeństwa, ani nikogo. Że jeśli nie odejdzie, zaniecha samego siebie. Że jeśli odejdzie, chociaż jedno z nich zostanie ocalone.

Najpierw jest azyl na Mazurach. Jest próba odkażenia serca. Jest próba zaleczenia pęknięć, odkrycia siebie poza fałszywym wizerunkiem, w który wtłoczyło Wieśka życie z Joanną. Kiedy ten azyl zawodzi, pojawia się propozycja pracy w Finlandii. Nowy, odległy brzeg. Nowy port. Nowa szansa. Wiesiek odrywa hubę stłamszenia i wiecznej duszności. Odkleja przeszłość. Przypomina sobie własną twarz. Odwija bandaże z serca. Otwiera się na nowe uczucie. W pracy rozwija skrzydła, buduje piękne męskie przyjaźnie, kocha. Ta miłość jest tak inna. Jak oaza, jak świt w górach, jak łagodny zmierzch nad jeziorem. Ta miłość koi. I odkłamuje rzeczywistość jego charakteru. „Pierdoła” został między ścianami mieszkania, które kiedyś było jego jedynym domem. Wrócił Wiesław. Wrócił mężczyzna.

Wiarygodność, z jaką Małgorzata Kalicińska narysowała portret Joanny i piekło intymnych relacji z nią jest niespotykana. Żeby tak precyzyjnie uchwycić grozę specyfiki osobowości granicznej, trzeba wejść z nią w bezpośredni kontakt. W innym wypadku otrzymalibyśmy karykaturę, nie wierną fotografię. A zatem śmiem przypuszczać, że Pisarka podjęła to ryzyko, przeniknęła w głąb borderline. To wielka odwaga. Wiem to na pewno. Z lustra.

Owacje na stojąco. Moja kropka nad „i”.


poniedziałek, 2 lutego 2015

MAŁGORZATA KALICIŃSKA "LILKA"







Lubię pisarstwo Małgorzaty Kalicińskiej, choć boję się tego typu literatury. Napisanie wartościowej powieści obyczajowej nie jest zadaniem prostym. Napisanie książki obyczajowej, którą dobrze się czyta, która wywołuje refleksje nad rozmaitymi przejawami życia, nad bogactwem jego kolorytu i złożonością otaczającej nas rzeczywistości to wyzwanie. Bo wyzwaniem jest stworzenie powieści obyczajowej, której ani krytyk, ani wymagający czytelnik nie umieści na półce „czytadło” lub nie odtrąci z pogardą, nie wyrzuci, nie zniszczy, nie spopieli.

Lubię pisarstwo Małgorzaty Kalicińskiej sprzed „Lilki”. To, co uwiera w tej książce, to co jest w niej nie do zniesienia i nie do udźwignięcia, można by wybaczyć debiutantce. Dla Autorki kilku utworów, obdarzonych niezaprzeczalnymi cechami „dobrej książki”, to literackie samobójstwo.

„Lilka” nie wnosi do literatury absolutnie żadnej wartości. Pół tysiąca stron bełkotu. Bo tylko bełkot może wyniknąć z próby opisania wszystkich możliwych aspektów życia, wszystkich doświadczeń ludzkiego losu, wszystkich poziomów rzeczywistości. Tam gdzie w orgiastycznym tańcu kotłuje się miłość, śmierć, pożądanie, obojętność, dzieciństwo, dojrzałość, przemoc, więzy i więzi, a nad tym wszystkim unosi się moralizatorski, ciężki i przytłaczający ton narracji, musi dojść do katastrofy.

I dochodzi. Bohaterka (przyrodnia siostra tytułowej), kobieta dojrzała, jest osobą pozbawioną właściwości. Całkowicie immanentna, żyje tak, jak niosą ją wydarzenia codzienności i opinie innych ludzi. Nie wyłamie się, nie odważy na wychylenie głowy ponad tłum. Ma mentalność małej dziewczynki i takie emocje. Buduje płytkie relacje z mężem (już byłym), z synem, z kochankiem, z siostrą, z ojcem, bo aby budować głębokie potrzeba charakteru. Charakteru Marianna nie posiada. Pani redaktor o miałkich, oczywistych, mało inteligentnych i mało spostrzegawczych przemyśleniach, aspirująca do bycia nauczycielką świata. Kobieta, w której dopiero choroba odtrąconej przyrodniej siostry budzi biologiczny, i w gruncie rzeczy prymitywny, przypływ miłości. Niedojrzała pięćdziesięcioletnia smarkula, która nie potrafi uporać się z przeszłością, więc partaczy teraźniejszość. Jej emocje i uczucia są papierowe, płaskie, pozbawione cech autentyczności. Chorobę, odchodzenie i śmierć własnej siostry potrafi przeżywać jedynie w kontekście własnej osoby. Cierpiętnica, dla której poza nią samą nic nie ma znaczenia. Egotyzm wyjaławia Mariannę tak bardzo, że poza nim wszystko jest w niej rozmazane.

Gdzie jest Lilka? Między wierszami się snuje. Blada i od pierwszych napomknień półżywa i już nie z tego świata. Lilki w powieści jest najmniej. Ten brak boli. Nie boli choroba, nie boli śmierć, bo opowieść o nich jest tak rachityczna, kulawa i płytka, tak nierzeczywista, że jedynym głęboko odczuwalnym brakiem jest nieobecność Lilki. Lilka istnieje pozornie i dlatego jej śmierć nie ma żadnego znaczenia.

Toporne są postacie. Toporne są zdarzenia powieściowe. Toporny jest język. Ubogi, nieadekwatny do wieku postaci (kto i gdzie takim językiem prowadzi dialogi?!), okaleczający to, co w egzystencji ludzkiej najważniejsze: samo życie, miłość, namiętność i śmierć. Erotyczne epizody są tak nieudolne, jakby stworzył je sztubak, nie pisarka. Ordynarne, powierzchowne i fatalnie skonstruowane sceny miłosnych porywów budzą niesmak i litość. Litość, bo w świecie literatów aksjomatem jest nietykanie sfery erotycznej, jeśli nie ma się do tego powołania. Nawet wytrawni pisarze wiedzą, że erotyzm jest dziedziną najbardziej grząską i pełną pułapek. Trzeba mieć albo talent albo tupet, by wchodzić na ten chybotliwy most.
„Lilka” rzuca w czytelnika seksualnym śmieciem. Bez finezji. Bez śladu talentu.

Pełen fałszu jest także język, którym Małgorzata Kalicińska opowiada o chorobie i śmierci. I nie chodzi tu o realizm opisów pożeranego przez nowotwór ciała. Realizm może, a nawet powinien zostać. Chodzi o to, jak z pożeranym ciałem radzi sobie umierająca i jak radzi sobie jej opiekunka. Chora jest nierzeczywista, opiekunka tak empatyczna, jak Kuba Rozpruwacz.


Żałuję, że nie mam wrogów. Jawnych. Chętnie ofiarowałabym „Lilkę”. Wyłącznie wrogowi.

niedziela, 1 lutego 2015

NATALIA GAŁCZYŃSKA "FIROSETA I CZARY"






Kiedy sięgałam po tę książkę w dzieciństwie i kiedy wracałam do niej w młodości urzekało mnie w niej wszystko: oszczędność warsztatu językowego, format opowiastek przedsennych, egzotyka postaci (imion i charakterów), bogactwo rozwiązań fabularnych oraz niepowtarzalny klimat, którego daremnie by szukać w baśniach Andersena, opowieściach Perraulta, bajkach braci Grimm.

Dorosła lektura ożywia te reminiscencje. Nieco uwiera szorstki i kanciasty język, kontrastujący z nastrojem, patetycznym i niezmiennie zmierzającym do szczęśliwego finału. Jednak świadomość absolutnej wyjątkowości tego zbioru, czytelnicza wdzięczność za jego powstanie odpycha w mroczny kąt wszelkie pretensje.

Opowieści śródziemnomorskie posiadają unikalną atmosferę, ich bohaterowie noszą osobliwe imiona, ale są one nośnikami prawd wspólnych dla baśni wszystkich szerokości geograficznych: dobro zawsze tryumfuje, zło zostaje ukarane, miłość zwycięża, a nagrodą za wytrwałość, odwagę i czystość serca jest długie i szczęśliwe życie.

Firoseta. Piękne imię dla córki. Piękne imię dla bohaterki baśni.