piątek, 6 lutego 2015

ANNIE PROULX "KRONIKI PORTOWE"







  Świat, w którym wszystko jest podmokłe, wydziela zapach stęchlizny i rozkładu. Świat, którym miotają sztormy, o który z rykiem rozbijają się fale, w którym domy spadają do morza i odpływają donikąd. Świat nastroszony górami lodowymi, pachnący rybami i homarami. Świat, którego nie da się uładzić, wyprostować, wyprasować, bo albo śmierć, albo sztorm, albo deszcz albo mróz. Jeśli nie rozmięka, to zamarza.

    Jak w takim świecie znaleźć własną tożsamość? Jak pracować, wychować córki, kochać mimo przetrąconego serca? Jak budować dom, kiedy rozpadły się dwa poprzednie? Jeden zabrała toksyczna, drapieżna i bolesna miłość, a za nią zdrada i śmierć, a drugi uniósł ze sobą pęczniejący w mroku wicher. Jak poskładać rozsypane puzzle, by ułożyły się, jeśli nie w mandalę, to przynajmniej w bezpieczny ornament Sensu?

    Tę powieść powinno się czytać w rękawiczkach. Bo zimno nicuje aż do serca. I chciałoby się ogrzać nie tylko własne dłonie, ale i bohaterom chuchać wprost do serca.

    Quoyle. Jego fatalna żona Petal. Jego ciotka Agnis. Jego córki Bunny i Sunshine. Wavey i Herry, jego nadzieja. I inni: przyjaciele i obcy, serdeczni albo odrażający. Zapyziała redakcja "Pleciuchy", zamglone ulice, przyprószone albo oblodzone auta, miotane wichrami łodzie, wilgotne lub zlodowaciałe włosy i ubrania, wiecznie zmarznięta skóra.

    Nowa Fundlandia, kraina beznadziei, do której Quoyle przybywa po nadzieję. I znajduje ją. Znajduje więcej. Bo okazuje się, że tam, gdzie są światła w oknach, życzliwość i czas, jest też miejsce przy stole i miejsce w sercu. Sztormy mogą nie ustawać, łodzie toną, kry napierają, a rękawiczek wystarczy dla dwojga. Jedne liny zrywają się, by inne mogły trwać. Domy przepadają, by stworzyć miejsce dla przyszłości. I nawet zmartwychwstanie dzieje się człowiekowi, nie tylko Bogu.

2 komentarze:

  1. Dobrze powiedziane. Pamiętam jeszcze z tej książki (oprócz węzłów) tę myśl, że autorce udało się pokazać, że należy cieszyć się z prostych rzeczy, z prostego życia, że to może stanowić źródło szczęścia. Po prostu Quoyle, po dryfowaniu między skałami - trafił do właściwego portu...
    Ciekawie piszesz, rozgoszczę się u Ciebie:)

    OdpowiedzUsuń